7 gru 2015

"Julie" - Rozdział II

      Znacie to uczucie, gdy wasz umysł - wbrew waszej wolnej woli - sadza was na niewygodnym kinowym krześle, przypina do niego, a wtedy następuje włączenie projekcji pewnego momentu życia, który najchętniej byście zapomnieli? Lub gdy umysł jak na złość pokazuje wam przed oczyma wyobraźni to, czego nie zdołaliście zrobić i co zaważyło na waszej przyszłości? Lub gdy po prostu nie wiedzieliście, co się stało w pewnym momencie życia, a umysł - jako inteligentny mięsień pragnący wyjaśnień — zażądał rozwiązania zagadki? Właśnie tak czuła się Julie przez ponad trzy lata po tajemniczym wydarzeniu, jakie miało miejsce w jej śnie. Nie potrafiła wyjaśnić jakiegokolwiek elementu wizji i choć bardzo tego pragnęła, nigdy nie było jej to dane. Większości osób nie jest przeznaczone poznać tajemnice, które zostały powierzone pod opiekę nielicznym, powiadał ukochany wuj Julie, do którego jeździła co wakacje na kilka dni. Mieszkał w Szkocji, więc dystans był naprawdę niewielki.
      Tony — bo tak wuj miał na imię — był mądrym człowiekiem. Żeby tylko mądrym! Julie już jako trzylatka rozumiała, że wujowi albo dolega coś bardzo poważnego, albo najzwyczajniej w świecie jest jednym z tych znających tajemnice świata, bo posiadał najzwyczajniej w świcie zbyt wiele wiedzy. A że dla małej dziewczynki każda nieznana jej rzecz wydawała się tajemnicą nie do rozwiązania, widziała w nim prawdziwy wzór i wyolbrzymiała każdą sentencję, jaka wypłynęła z jego ust. Był jej mentorem, widziała i pragnęła naśladować tylko jego. Niestety wuj wyjechał — niedługo przed piątymi urodzinami Julie. Wyjechał daleko - bo do Rosji. Rodzice twierdzili, że w poszukiwaniu domu. Od Anthony'ego Julie usłyszała coś zupełnie innego. Podobno poszukiwał rozwiązania jednej z największych zagadek życia.
      — Kochana, musisz mi coś obiecać — urwał na chwilę, by wziąć dziewczynkę na ręce i ją przytulić. Stali właśnie na lotnisku przed piszczącymi bramkami prześwietlającymi ludzi. — Obiecaj mi, że gdy tylko osiągniesz szesnaście lat, przylecisz do mnie do Rosji na stałe. Obiecaj mi to.
      Prawie pięcioletnie dziecko nie może — a jeśli już to z wielkim trudem — zrozumieć powagi sytuacji...  Ale Julie bardzo przytomnie skinęła głową, ku przerażeniu jej rodziców.
      — Nie, Tony! Ona nie rozumie! Na co ty ją namawiasz?! — oburzyła się przestraszona matka, siostra Tony'ego. — Julie, chodź, wujek już musi iść.
      — To ona ma prawo zdecydować, gdzie chce mieszkać — warknął Tony, odkładając małą na ziemię.
      — Właśnie, Tony, to ONA ma zadecydować, nie TY — Agnes złapała dziecko za rękę i powlokła się w stronę wyjścia z lotniska, nie patrząc na brata. Nie chciała oglądać jego parszywej twarzy.
      Julie ciężko zniosła ten dzień. Bardzo ważna w jej życiu osoba opuściła kraj, wyjechała daleko poza zasięg dłoni dziewczynki. Poza zasięg wzroku, ale — niestety — Tony'ego wciąż sięgały jej wspomnienia i pamięć o nim. Może łatwiej byłoby, gdybym o nim zapomniała, myślała, zamiast słuchać przedszkolanki na lekcjach. Już za kilka miesięcy miała przenieść się do szkoły podstawowej, zacząć zupełnie nowe życie. Nie chciała. Jedyne czego pragnęła, to podróż do wujka.
      Rozłąka sprawiła, że Julie zupełnie zapomniała o swoim śnie. Problem dziwacznego incydentu został rozwiązany.

◙    ◙    ◙

      — Spakowałaś drugie śniadanie? — zawołała Agnes z kuchni.
      — Tak.
      — Masz worek na buty?
      — Zaraz znajdę! — w głosie Julie słychać było irytację.
      Nie tak wyobrażała sobie szkołę, nie takich ludzi chciała w klasie, nie oczekiwała także, że "buda" tak szybko wypompuje ją z sił. To był dopiero trzeci miesiąc podstawówki, a Julie już miała dosyć. W teorii mieli naprawdę dużo wolnego. W praktyce i tak wszyscy tracili siły, nawet jeśli system zakładał "bezstresową naukę".
      Ponadto trafiła na osoby, z którymi nigdy nie łączyły ją przyjazne relacje. Taki Charlie — przyczłap jakich mało. Przypałęta się i już nie odejdzie. Jakby tego było mało, gdyby mógł, urżnąłby każdemu głowę, bo tak zachowują się średniowieczni rycerze. Julie zastanawiała się czasami, czy Charlie w ogóle zna termin "kodeks rycerski", a jeśli tak, to dlaczego notorycznie go łamie, zakłócając spokój dziewczynkom — czyli damom.
      Był też Robert. Robert Milly. Co złego w nim siedziało? Szatan — Julie śmiała się w duchu, obserwując, co trzecie dziecko państwa Quicksów wyczynia. Jeśli Robert siedział cicho i spokojnie, to znaczyło, że albo zsikał się w majtki — co zdarzało mu się często — albo tworzył "bombę". Oryginalny osobnik.
      A o Conorze Petersonie warto powiedzieć, nie dlatego, bo był jakimś gamoniem, nie, nie! Conor to jeden z normalniejszych dzieciaków. Julie bardzo go lubiła, a rozmowa i zabawa z nim były czystą przyjemnością.
      Ale Pan Bóg zażyczył sobie, by Julie została przydzielona do najbardziej osobliwej, złośliwej klasy. Grupki dziewcząt przyjmowały w swoje szeregi tylko bogate dzieci. Biedacy pokroju Julie nie mieli wstępu do elity. A wszyscy wiemy, jak brutalne potrafią być dzieci, gdy coś im się nie podoba, gdy ktoś im przeszkadza.
      Julie mimo to dawała sobie radę w towarzystwie Conora, Bradley'a — Murzyna z niezbyt zamożnej rodziny — oraz Sary, fajnej sześciolatki, która pomimo bogatych rodziców wolała zadawać się z tymi, których ceniła za serce, a nie za wypchany portfel. Mamy dopiero po kilka lat, a oni wszyscy już myślą o forsie, myślała Julie, czując na sobie ciężki wzrok elity.
      Tamtego dnia — 23 listopada — miała odbyć się wycieczka po galerii sztuki. Dwie nauczycielki klasy postanowiły zorganizować ją, by dzieci nauczyły się zasad panujących w miejscach eleganckich, poważnych. Julie nie mogła się doczekać, by zobaczyć piękne malowidła! Wciąż jej największą pasją było rysowanie, dlatego obejrzenie dzieł znacznie bardziej uzdolnionych od niej osób dawało jej możliwość podnisienia sobie poprzeczki, którą poprzez godziny ćwiczeń musiałaby przeskoczyć. Już jako pięcioletni podrostek wiedziała doskonale, że od początku trzeba się starać, by zyskać coś w przyszłości.
      W autokarze usiadła z Sarą na samym początku pojazdu, jak najdalej od nieznośnych, lubianych dziewczynek, które zawsze zajmowały tylne siedzenia, ignorując tym samym protesty już siedzących tam osób. To było straszne! Nie raz dzieci płakały przez Irmę i jej złośliwe zachowania — a Irma była jedną z tych wiedźm dowodzących elitą szkolną. A Julie nie mogła z tym nic zrobić! Gdy raz stanęła w obronie Bradley'a, została zmieszana z błotem. Obelgi pofrunęły w jej stronę niczym bumerangi. Niestety lub stety cechą bumerangów jest to, że wracają one w stronę tych, którzy je wyrzucili, myślała wściekła Julie, marząc o chwili, gdy zyska coś, co da jej władzę nad bogatymi dziewuchami. Póki co niczego takiego nie posiadała... Dobijające, prawda?
      — Jesteś na coś zła? — zagadnęła Sara, widząc zmarszczone brwi Julie. Blondynka obróciła wzrok na koleżankę.
      — Nie, nie jestem.
      — Ta, jasne! Gadaj — nalegała Sara. Krótkie czarne włosy dziewczyny nadawały jej chłopięcego wyglądu, co zawsze fascynowało Julie. Nie do końca wiedziała dlaczego. Tak po prostu...
      — Denerwuje mnie Irma i ta jej banda! — szepnęła w końcu, czując nieopisaną ulgę. Wygadanie się koleżance zawsze pomagało, niezależnie od sytuacji.
      — Skoro tak bardzo cię denerwują, zrób coś z tym — Sara uśmiechnęła się mrocznie, co mocno zdziwiło Julie. Przecież Sara nigdy nie chciała robić niczego złego, a teraz wręcz namawiała do tego!
      — Coś masz na myśli?
      — Byłoby bardzo dziwnym, gdyby obrzydliwa dżdżownica trafiła do jej stanika, i tak za dużego zresztą, więc będzie łatwiej ją tam umieścić — zarechotała.
      — Kim jesteś i co zrobiłaś z Sarą? — Julie złapała brunetkę za ramiona i potrząsnęła nią. — Saaara, wzywam cię! Odezwij się!
      — Wariatka! — Sara odepchnęła przyjaciółkę, śmiejąc się głośno. — Ale ta dżdżownica kusi...
      — I tak stchórzysz.
      — Zobaczymy.

◙    ◙    ◙
      Galeria sztuki okazała się miejscem znacznie większym, niż Julie sobie wyobrażała. Sufit wznosił się chyba na dwadzieścia metrów, a dach wykończony był nie kamieniem, a szkłem — czyste tamtego dnia niebo widać było doskonale. Na marmurowej posadzce chodzenie okazało się nieprzyjemne, ponieważ każdy nawet najdelikatniejszy krok równał się głośnemu wydźwiękowi podeszwy buta. No nic, trzeba nauczyć się latać, żeby nie robić hałasu, pomyślała Julie z niemałym rozbawieniem, zerkając na znak zaraz za drzwiami galerii, na którym wyraźnie napisano, iż należy zachować ciszę. Wszyscy wiedzieli — panie nauczycielki również — że przy klasie Julie ta zasada zostanie najzwyczajniej w świecie zniszczona, zdeptana i zupełnie zignorowana (zasada czterech "zetek").
      Julie wiedziała jednak, że ten dzień będzie dla niej dniem bardzo wyjątkowym, pomimo denerwujących rówieśników, którym w głowach tylko żarty i wygłupy. Może właśnie dlatego Julie nie była jedną z tych popularnych i lubianych? Bo wyróżniała się z tłumu swoją powagą i świadomym, rozważnym podejmowaniem decyzji, które wynikały z jej przeświadczenia, co jest dobre, a co złe. W przeciwieństwie do innych nie potrafiła iść za tłumem, cichej Julie efekt owczego pędu nigdy nie dotyczył. Odstawała od reszty. I choć inni patrzyli na nią spode łba, ona sama nigdy nie widziała w tym nic złego.
Zbiórka odbyła się błyskawicznie i rozpoczęło się zwiedzanie. Wszystkim dzieciom nakazano pozostać blisko wychowawczyń. Wiadomo nie od dziś, że dzieci to jednak takie małe potworki, chochliki, które gdy tylko dostrzegą okazję, spróbują przysporzyć opiekunom oraz swoim kolegom jak najwięcej problemów. Właśnie tak zamierzała postąpić Irma Smith i jej banda.
      Julie spostrzegła w samą porę, że cztery dziewczynki zniknęły w korytarzu, nad którego wejściem wyraźnie zawieszono tabliczkę z napisem:
"Wstęp tylko dla upoważnionych"
      Julie miała dziwne poczucie odpowiedzialności za te cztery 7-letnie poczwary, którym zależało tylko i wyłącznie na własnej uciesze. Skończę marnie, pomyślała, zamykając swój notatnik i oddalając się od grupy, przy której powinna zostać. Upewniła się, że nikt nie patrz i HYC! wskoczyła do korytarza, w którym chwilę temu zniknęła Irma. Przebiegła całą jego długość, pod koniec prawie wypluwając sobie płuca. Gdy opuściła przejście, dopiero po chwili zrozumiała, że znalazła się w dużej sali, nad której wykończeniem prace wciąż trwały, wnioskując po ustawionych przy ścianie kubach farby i położonej na ziemi drabinie. Pomieszczenie nie było równie wysokie jak główna część galerii. Był to raczej zwyczajny pokój służący wywieszeniu wyjątkowo pięknych dzieł sztuki. Do stworzenia obrazów użyto podobnego stylu, lecz tematyka na nich przedstawiona odbiegała od siebie dramatycznie — na jednym pokazano całujących się kobietę i mężczyznę, natomiast na innym te same dwie postacie płaczące, smutne, rozbite wewnętrznie.
      — Jest tu ktoś? — zawołała Julie, nasłuchując. — Irma! Wychodź, gdziekolwiek jesteś! Będziecie mieć kłopoty, jeśli ktoś was tu przyłapie!
      Nikt nie odpowiedział.
      Nagle jakby z ukrytego magicznego przejścia na Julie wyskoczyła Irma i potwornie przestraszyła blondynkę, która, próbując odskoczyć, potknęła się o własne nogi i upadła do tyłu na plecy. Irma wybuchła głośnym, okrutnym śmiechem, a stojące za nią trzy przydupasy zawtórowały jej.
      Kolejna niespodzianka była przyjemna, ale już nie dla Irmy, a dla zaskoczonej, choć wdzięcznej sprawcy tego wydarzenia, Julie. Bowiem z niewidzialnej chmur znad głowy Smith zleciało kilka obleśnych wijących się różowych robaczków. Dwa wsunęły się za kołnierzyk koszulki brunetki. Dziewczyna zaczęła histerycznie piszczeć i rzucać się po całej sali, jakby dostała napadu padaczki bądź wścieklizny. Albo obu tych chorób naraz!
      — Irma, uspokój się! — krzyknęła jedna z koleżanek zaatakowanej.
      — Coś jej zrobiła?! — wrzasnęła inna, posyłając gniewne spojrzenie w stronę Julie.
      — Nic! Przysię...
      Urwała. Na obrazach dookoła niej zobaczyła bowiem coś, co przykułoby uwagę każdego człowieka o zdrowych zmysłach. Po dziełach, jakby po wyspach, skakał puszysty srebrno-czarny kot. A jeśli nie był kotem, to łudząco go przypominał.
Julie obserwowała stworzenie, jak to przeskakiwało z jednego obrazu na kolejny, a jego ślepia nie odrywały się od wrzeszczącej Irmy. Oczy kota zdawały się błyszczeć enigmatycznym, potężnym światłem, które przyciągało wzrok Julie niczym magnes.
      Po chwili zrozumiała, że kot robi coś krzyczącej Irmie. Nie była pewna, co takiego czyni to stworzenie, ale była przekonana, że musi coś z tym zrobić. Julie otrząsnęła się więc natychmiast i podbiegła do obrazu, na który kot właśnie miał przeskoczyć. Stanęli twarzą w twarz... a może raczej twarzą w pysk. Zwał jak zwał, w każdym razie zwierzak spojrzał swoimi niebieskimi ślepiami na dziewczynkę. Nie dostrzegła w nich nienawiści — którą spodziewała się zobaczyć, bo przecież kot ten próbował skrzywdzić Irmę, prawda? — a troskę i czułość, może nawet żal lub strach.
      Właściwie czego ja jestem świadkiem?, zastanowiła się przez chwilę. Stoję przed czymś, co skacze po obrazach i czaruje moją... mojego wroga właściwie, na dodatek powstrzymałam to coś, zamiast dać mu wykończyć Irmę — niedorzeczne! I dlaczego mam wrażenie, jakbym już kiedyś widziała tego kota?!
      Futrzak gwałtownie przekręcił głowę w kierunku korytarza. Julie zrobiła to samo. W wejściu stała jedna z wychowawczyń w towarzystwie jakiegoś mężczyzny odzianego w beżowy prążkowany garnitur. Julie ponownie spojrzała na obraz i, ku ogromnemu zdziwieniu, nie dostrzegła już srebrno-czarnego pręgowanego kota, a czarną plamę. Na płótnie nie było nic — a wcześniej znajdował się tam ponury las — jedynie czarna otchłań.
      — Panno Julie McGrath! — krzyknęła nauczycielka. — Co pani zrobiła z obrazem? I dlaczego Irma Smith leży nieprzytomna?! O Boże, co wy żeście tu zrobiły?!
      Julie nic z tego nie rozumiała. Co się właściwie wydarzyło? Gdzie podziała się treść obrazu? Irma zemdlała?
      Dlaczego moje życie nie może być zwyczajne?!, lamentowała Julie, dalej wpatrując się w nicość ukazaną na obrazie.

◙    ◙    ◙

      Wracali już do domów. Dyrektor galerii powiedział, że szkoła ani rodzina Julie nie poniosą żadnych konsekwencji w sprawie... zniknięcia tego, co malarz przedstawił na obrazie. Co dziwne — nikt nie chciał drążyć tego tematu, żaden dorosły nie zamierzał nawet zapytać, co się wydarzyło w tej nieszczęsnej sali. Nie zadawali pytań, po prostu kazali wycieczce odjechać.
      Czy dyrektor coś wiedział na ten temat?, myślała Julie, wpatrując się w krajobraz za oknem autobusu.
      Irma dygotała, choć nic nie pamiętała, więc tym samym nie przyjmowała się. Wróciła do bycia sobą, choć jej koleżanki nie były równie spokojne. Kręciły się i przyglądały Irmie, jakby uważały ją od tej pory za wariatkę. A Smith nie rozumiała, co zaszło w galerii sztuki.
      — Sara? — zaczęła Julie. — Wiesz, co się tam stało? Rozumiesz to? Dlaczego za bluzkę wleciały jej dżdżownice, o których rozmawiałyśmy?
      — Przypadek.
      — Przypadkiem zamierzasz też nazwać zniknięcie obrazu?! — oburzyła się Julie.
      — Posłuchaj. Cokolwiek się tam wydarzyło, nie warto o tym rozmawiać. Było, minęło.
      — Naprawdę tak uważasz? — skąd u niej taki spokój i brak ciekawości?! Czy oni wszyscy zgłupieli?!
      Na pytanie Sara jedynie wzruszyła ramionami.
      To wszystko jest bardzo dziwne, pomyślała Julie, przypominając sobie wzrok kota, to spokojne, delikatne spojrzenie pełne troski. Skąd ona zna tego kota? Czemu wydaje się on tak znajomy?

1 gru 2015

"Julie" - Rozdział I

    — Mamo! Mamo! — zawołała radośnie i niemiłosiernie głośno trzyletnia dziewczynka. Niczym wystrzelona torpeda wtarabaniła do pokoju rodziców — który służył również jako salon — i, namierzywszy siedzącą w fotelu matkę, skoczyła jej na kolana. Agnes spoglądająca do tej pory w cotygodniowy program telewizyjny została zmuszona oderwać się od lektury i zerknąć na wielce zadowoloną córkę. 
    — Julie, co się takiego stało, że prawie zabiłaś moją gazetę?
    Dziewczynka, uświadamiając sobie, że mama postanowiła jej wysłuchać, uniosła głowę, a w jej dużych niebiesko-zielonych oczach dostrzec można było czystą, prawie namacalną radość. Jej zachowanie udowadniało, jak niewiele potrzeba dziecku do szczęścia, a przynajmniej takiemu brzdącowi, jakim była Julie. Nie wymagała wiele, dodatkowo sama potrafiła zniszczyć nudę. Była nazbyt wesoła, wiecznie uśmiechnięta i na dodatek rozpierała ją energia, którą pożytkowała w najróżniejsze sposoby, byleby przysporzyć problemu rodzicom. Cóż — konkretnie Agnes, bo tato zawsze pracował i rzadko bywał w domu, by pobawić się z córką. Nie przeszkadzało jej to mimo wszystko. Mama wiele razy powtarzała jej, że praca jest dobra i potrzebna, bo dzięki niej Julie ma co jeść i w co się ubrać. Dziewczynka była wdzięczna tacie, że pracuje dla niej. Czuła się ważna i kochana. Tylko to się dla niej liczyło.
    — Narysowałam wielbonda — sapnęła Julie, jakby skończenie rysunku zabrało jej wszystkie siły. Uniosła kartkę formatu A4 nad głowę, by pokazać go mamie. Agnes przyjrzała się koślawemu, brązowemu kształtowi z pięcioma kreskami zamiast nóg, wklęsłym grzbiecie i pojedynczą kulką, która najwidoczniej miała być głową, nie osadzoną na szyi, a bezpośrednio przyklejoną do brązowego korpusu"wielbonda".
    — Ciekawy rysunek — zaśmiała się ciepło, tarmosząc jasne włosy córki. Odsunęła się ona gwałtownie spod ręki matki i spiorunowała ją oburzonym spojrzeniem. — A co to za straszna mina? — przedrzeźniając córkę, Agnes zaczęła ją łaskotać. Julie pośpiesznie zsunęła się z jej kolan, by uciec do swojego niedużego, ale ładnie wykończonego pokoju. Niebieskie ściany sprawiały wrażenie zimnych — no i jak to niebieski dla dziewczynki?! — ale obklejone przeróżnymi rysunkami fikcyjnych istot traciły swój chłód, wreszcie przypominając pokój należący do kreatywnego dziecka, a nie do lodowego karła (bo w pokoju tylko karzeł mógłby się zmieścić). Przy jednej ścianie stał jasnobrązowy segment z wbudowanym biurkiem, na którym zawsze panował okropny bałagan: porozrzucane kredki, ogromna sterta zgniecionych nieudanych rysunków oraz zawsze starannie ułożona kupka prostych białych kartek, na których w najbliższym czasie miały pojawić się kolejne kolorowe bazgroły. 
    Julie wpadła do pokoju i rzuciła się na niewielkie łóżko stojące naprzeciwko jasnych mebli. Zakopała się pod kołdrą, czekając. Doskonale słyszała swój ciężki oddech, szalejące bicie serca — które wciąż wyglądało dla niej jak dwie symetryczne dwójki połączone ze sobą — czuła duszność panującą pod kołdrą, a mimo to jej zmysły skupiały się wyłącznie na tym, co panowało wewnątrz pokoju poza jej "podkołdrzaną" kryjówką. Usłyszała szelest, ale było już za późno, żeby uciekać.
    — Aaaaa mam cię! — zawołała mama, łapiąc drobne ciało szczupłej dziewczynki i tarmosząc nim delikatnie, naśladując w ten sposób smoka, dinozaura czy inną poczwarę, w których istnienie Julie jak najbardziej wierzyła.
    — Nie, smoku! — krzyknęła, jakimś sposobem wyrywając się z uścisku matki i wydostając się spod okrycia z kołdry. Stanęła na łóżku, opierając dłonie na biodrach, z dzielną miną wojowniczki malująca się na twarzy. — Nie dam się! Ja, księżniczka tego Pałacu, nie przegram z tobą, zły smoku! — W tym samym momencie Agnes zaczęła wykonywać charakterystyczny ruch ramionami w górę i w dół imitując trzepoczące skrzydła smoka. Wskoczyła na łóżko. Chwilę później znów ganiały się po całym mieszkaniu — niewielkim, ale wystarczająco dużym dla trzyosobowej rodziny — gdy nagle rozległ się dźwięk dzwonka przerywający zabawę. Agnes zatrzymała się, czujnie spoglądając w kierunku korytarza.
    — Zaczekaj chwilę — uśmiechnęła się ciepło do córeczki. Julie przyczłapała do drzwi salonu i dyskretnie wystawiła tylko czubek swojego nosa i oko, by widzieć, co się dzieje. Przyszedł... tata! 
    — Cześć, Bruce. Czemu... Czemu jesteś już w domu? Co tak wcześnie? — Mama wydaje się zdziwiona, pomyślała Julie. Pewnie tato chce jej zrobić miłą niespodziankę!
    — Nieważne.
    — Jak to nieważne? Coś się stało? — Bruce zdjął buty i niedbale wrzucił je do szafki na obuwie.
    — Możemy o tym porozmawiać później?
    — Nie! Widzę, że coś się stało, powiedz mi co — zażądała Agnes.
    Zapadła chwila milczenia, którą przerwał niepewny głos ojca.
    — Chodź do kuchni.
    Julie, spostrzegłszy, że rodzice zamykają drzwi za sobą, natychmiast przycupnęła obok nich. Przystawiła ucho do pomalowanych białą farbą wrót i przysłuchiwała się cichej rozmowie.
    — Straciłem pracę. Wylali mnie — usłyszała. Była wystarczająco bystra, by zrozumieć, że nowina ta okazała się bardzo poważna. Nie tylko dlatego, że matka zaczęła szlochać. Wiedziała już, że praca jest bardzo ważna. W końcu tatuś spędzał w niej tyle czasu, musiała być bardzo ważna!
    Czując się źle z tą świadomością, udała się do swojego pokoju niczym zbity piesek, weszła na łóżko, położyła się i zakryła kołdrą po sam podbródek. Chciałabym móc pomóc, pomyślała rozżalona. Naprawdę chciała jakoś wesprzeć swoją rodzinę, zwłaszcza mamę, którą kochała nad życie! Ale jak miała tego dokonać?
    Zanim jednak zdążyła coś wymyślić, jej powieki stały się niewyobrażalnie ciężkie i opadły mimo woli dziewczynki. Pogrążyła się w śnie głębszym niż kiedykolwiek wcześniej.


◙    ◙     ◙


    Zobaczyła przed oczyma miejsce, którego nigdy wcześniej nie widziała, a mimo to wyglądało ono zastanawiająco znajomo. Jakby już nie raz tam była. Ale przecież nie była!
    Stała przed białym blokiem. Nie był to jednak zwyczajny blok mieszkalny, nie wyglądał na taki i nie biła od niego ciepła rodzinna aura. Raczej przeciwnie — uczucie zdystansowania i obojętności. Julie zastanawiała się przez dłuższą chwilę, co to za miejsce i dlaczego kojarzy jej się z Bruce'em. Co tato miałby mieć wspólnego z tym nieprzyjaznym miejscem?
    Niedługo potem dziewczynkę olśniło! Przecież to był budynek, gdzie pracował! Julie faktycznie nigdy nie była z tatą w pracy, ale wyobrażała ją sobie dokładnie tak, jak właśnie została przedstawiona — osamotniony budynek, biały, bez wyrazu. Zimny, niedostępny dla zwyczajnych ludzi, nieufny, jak zamknięty w sobie człowiek.
    Julie postanowiła zajrzeć do środka — kierowała nią zwyczajna dziecięca ciekawość. Zaskoczenie, gdy zrobiła jeden krok i poczuła trzęsącą się ziemię, trudno opisać kilkoma słowami. Dopiero spoglądając w dół zrozumiała, dlaczego ziemia zatrzęsła się pod jej nogą. Nie miała nóg — miejsce stóp zastąpiły czerwone łapy uzbrojone w pięć zakrzywionych, ogromnych pazurów, a tam, gdzie wcześniej znajdowały się uda i kolana, teraz były pokryte czerwonymi łuskami potężne przednie kończyny. Julie zerknęła przez ramię. Szok! Miała długie czerwone ciało, jak gdyby opancerzone, zaopatrzone w parę błoniastych skrzydeł, a na końcu ciała wił się gruby ogon. Była smokiem! Najprawdziwszym latającym gadem! Mogę zrobić, co chcę!, pomyślała triumfalnie, czując niewiarygodną potęgę.
    Podeszła więc bliżej do budynku i pazurem — długim na prawie metr — kulturalnie zapukała do drzwi. Po chwili otworzył je wysoki brunet o zielonych... przerażonych oczach. Spostrzegłszy olbrzymie stworzenie, w jakie zmieniła się Julie, prawie zemdlał. Nie zdążył niestety, bo upadek na ziemie uprzedziło pytanie dziewczynki-smoka:
    — Czy tu pracuje mój tatuś Bruce? — odezwała się głosem jakby męskim, ale dziecięcym.
    — Bru... uce? — mężczyzna osunął się na ziemię, przygnieciony spojrzeniem Julie. Nie zdawał sobie sprawy, iż stoi przed nim wyrośnięta trzyletnia dziewczynka — zresztą skąd miałby to wiedzieć? — dlatego jego przerażenie sięgało zenitu.
    — Czy mój tatuś tu pracuje?! — ryknęła, pozwalając sobie na coraz więcej. Kierowała nią złość.
    Dziewczynka doskonale wiedziała, że ten gniew nie należy do niej, nie pochodzi z jej serca, nawet z jego najgłębszych głębinowych głębin. To była złość jej taty... Wiedziała to, nie do końca była pewna skąd, ale była święcie przekonana, że wyczuwa w sobie cząstkę Bruce'a.
Nagle jej łapa uniosła się — wbrew woli właścicielki ciała — pazury błysnęły wściekle w słońcu i znów ruszyły w dół, w kierunku bezbronnego, skulonego na ziemi mężczyzny. Zanim dokonało się coś strasznego, kątem oka Julie spostrzegła niewielki kształt poruszający się w trawie — szary, pręgowany, o dużych uszach i puszystym ogonie. 
    — NIE!
    Odezwał się głos i przed przerażonym prawie do nieprzytomności brunetem stanął niewielki kot o długiej srebrnej sierści i czarnych pręgach. Zasyczał wściekle, ukazując równe białe ząbki. Co ciekawe — zaskakujące i straszne zarazem — mknąca smocza łapa rozpłynęła się w powietrzu. Julie nie czuła bólu, choć z odciętej łapy sączył się tajemniczy niebieski płyn. To nie krew, przecież krew jest czerwona, zastanawiała się Julie, lustrując pozostałego jej kikuta uważnym spojrzeniem.
    — Wiedziałem, że tak będzie — zabrzmiał ten sam głos, co chwilę temu. Julie zerknęła na stojącego przez brunetem kota. — Kuro ìrántí! — Rzekł kot i swoim dużym ogonem dotknął nogi mężczyzny. Ten jak martwy padł na ziemię z otwartymi szeroko ustami, ale zaciśniętymi powiekami. — Naraziłaś nas na ogromne niebezpieczeństwo, droga damo! — Kot zwrócił się w kierunku Julie, która z przerażeniem stwierdziła, że całe jej smocze ciało znika, a ona sama spada z wysokości, na której wcześniej znajdował się smoczy łeb. Zwinny kot — który podczas skoku powiększył się prawie dziesięciokrotnie — złapał ją w locie i zgrabnie wylądował, tym samym ratując dziewczynkę od śmierci. Odstawił ją bezpiecznie na ziemię i wrócił do dawnych, standardowych rozmiarów.
    — Co się dzieje? — zapytała z ekscytacją w oczach. Jej jeszcze infantylny umysł nie potrafił zrozumieć, że takie stworzenia jak smoki lub zmieniające wielkość koty nie powinny istnieć, a atakowanie Bogu ducha winnego człowieka jest złe. Nie potrafiła więc zachować potrzebnej powagi.
    — Gdyby mnie w pobliżu nie było, zabiłabyś tego niewinnego człowieka! Wiem, że chciałaś dobrze dla taty, ale wystarczyło z tym panem grzecznie porozmawiać — przestrzegł ją. — Naraziłaś całą Krainę Snów na zagładę. Nie możemy pozwolić, by jakiś Człowiek został przez nas zabity. Złamałaś ważną zasadę naszej krainy, dlatego będę musiał wyciągnąć konsekwencje.
    — Wyciągnąć... co? Czym jest Kraina Snów? Jakie zasady?
    — Jesteś zbyt młoda, by tutaj przebywać. Nie mam pojęcia, jak otworzyłaś Drzwi i jestem pełen podziwu, ale nie możesz tu zostać. Nie martw się, nie zostaniesz zdemaskowana, a twoja rodzina będzie bezpieczna, bo zamieniłem wspomnienia tego mężczyzny tak, by widział małą dziewczynkę proszącą o powrót taty do pracy, a nie czerwonego smoka. Miałaś szczęście. Gdy następnym razem tutaj zawitasz, nie wiem, czy się spotkamy i czy ochroni cię ktoś inny. Miejmy jednak nadzieję, że tak — kot uśmiechnął się nikle. Julie patrzyła na niego, zafascynowana opowieścią. I choć niewiele z tego wszystkiego rozumiała, czuła, że jest świadkiem prawdziwej wyjątkowości.
    — Od dzisiaj aż po dzień twoich piętnastych urodzin zakazuje ci otwierać Drzwi! — miauknął kocur, zataczając okręgi końcówką swojego ogona. Po chwili stały się one widoczne. Czerwona poświata kół zaczęła działać na Julie kojąco... Powieki ponownie stały się ciężkie. — Mam na imię Fix. — Usłyszała te ostatnie słowa i zamknęła oczy.


◙    ◙    ◙


    Julie poczuła delikatnie szturchnięcie. Ktoś dotykał jej ramienia coraz bardziej niecierpliwie. Leniwie uchyliła jedną powiekę i spostrzegła twarz swojej mamy.
    — Dobrze się czujesz? Jesteś jakaś czerwona i rozpalona. Wszystko w porządku? — zapytała zafrasowana Agnes, przeczesując dłonią włosy dziewczynki.
    — Tak, wszystko dobrze — uśmiechnęła się i znów zamknęła oczy.
    Mama wyszła z pokoju, zostawiając Julie samą sobie. Niedługo później — zanim sen ponownie porwał Julie do tańca — zadzwonił telefon. Dziewczynka od razu poznała dzwonek. Dzwonił ktoś z pracy Bruce'a, zawsze gdy odbierał takie połączenia, rozmawiał długimi godzinami i "robocie papierkowej", jak to sam nazywał, i wynikach sprzedaży. A sprzedawał meble.
    — Tak, słucham.
    Bruce chwilę rozmawiał, Julie nie do końca słyszała o czym, ale radosny krzyk mamy nie umknął jej uwadze.
    — Nie wierzę! Naprawdę?!
    — Tak, kochanie! Powiedział, że da mi drugą szansę. Nie wiem dlaczego zmienił zdanie, ale powiedział, że to dla dobra mojej rodziny. Mam pracę!
    Julie, przypominając sobie to, co działo się w jej śnie, poczuła, że zmieniła bieg wydarzeń. Że w jakiś sposób wpłynęła na przyszłość. Że napisała swoją własną historię...

Obserwatorzy