13 sty 2016

"Julie" - Rozdział III

      Julie z zamyślenia wyrwał melodyjny dzwonek jej telefonu. Zerknęła nieprzytomnym wzrokiem na torbę leżącą pod jej nogami i wbiła w nią swoje puste spojrzenie na wystarczająco długi czas, by osoba po drugiej stronie telefonu straciła cierpliwość i rozłączyła się. Julie znów obróciła twarz ku szybie, ale telefon znów zadzwonił.
      — Odbierz ten przeklęty telefon — mruknęła Sara, ściskając powieki. Julie wyjęła z torby komórkę tylko dlatego, bo poprosiła ją o to jej przyjaciółka. Był to dotykowy LG, jeden z niższej półki. Dziewczynka nie żałowała, że dostała coś gorszego niż inne dzieci. W końcu używała tego ogromnego urządzenia wyłącznie do komunikowania się z mamą, by powiadomić ją, że wszystko gra i wycieczka przebiega zgodnie z planem.
      — Halo?
      — Julie, za ile będziesz w domu? — głos matki wydawał się rozdygotany.
      — Nie wiem.
      — Idź do babci. Przyjdę po ciebie wieczorem.
      Julie zawahała się przez chwilę. Nie przepadała za spędzaniem czasu u babci Jagny. Kobieta pochodziła z Polski, jej komunikacja w języku angielskim znajdowała się na bardzo niskim poziomie, na dodatek ognisty temperament wywoływał kłótnie za każdym razem, gdy Julie ją odwiedzała.
Dziewczynka nie chciała jednak protestować. Mama zdawała się potrzebować czasu samotnie.
      — Dobrze — zgodziła się szybko i pożegnała.
      Spostrzegła po chwili, że Sara uważnie się jej przygląda, jakby zmartwiła ją napięta rozmowa. Julie nie zareagowała, obróciła twarz ku oknu i spróbowała zasnąć.
      Ciekawe czego tym razem zażyczy sobie Jagna, zastanawiała się Julie, czując. jak jej ciało wiotczeje, a dźwięki dochodzące z autobusu ucichają. Błogi spokój zapanował w umyśle dziewczynki, choć wiedziała, że jest to jedynie krótka chwila przyjemności, która zaraz ulotni się, gdy tylko uchyli powieki. Dlatego nawet kiedy sen nie przychodził, nie zamierzała otworzyć oczu. Dobrze jej było w ciemności. Ta ciemność była potrzebna.

◙    ◙    ◙

      Kierowca autobusu był tak dobry, że podjechał pod dom babci Julie. Być może zrobił to za namową pani, być może sam zlitował się nad dziewczynką, bo pogoda nie była szczególnie przyjemna, w każdym razie zatrzymał się tam, gdzie poprosiła Julie.
      Dom babci Jagny był popularnym w Anglii bliźniakiem. W części po lewej mieszkał młody kawaler, co pewien czas zapraszający do siebie różne kobiety. Babcia określała go mianem 'męska ladacznica', ale Julie wiedziała, że Arthur, bo takie nosił imię, był człowiekiem miłym i skromnym. A przynajmniej tak przedstawił się przed dziewczynką. Jagna wciąż myślała o nim to co zwykle, tłumaczenia jej wnuczki niczego nie zmieniły.
      Część domu należąca do babci była przemalowana z bieli na fiolet. Babcia uwielbiała ten kolor, ciężkim zadaniem byłoby odnaleźć w jej garderobie ubrania o innej barwie.
      Niewielki ogródek przed drzwiami wejściowymi był zaniedbany i na pewno nie zamierzał być w jakikolwiek sposób uprzątnięty. Trawa, nawet teraz podczas lata, była pożółkła, wydeptana, jako że babcia nigdy nie zainwestowania w stworzenie krótkiego chodniczka od drzwi do ulicy.
      — Dziękuję — powiedziała Julie do kierowcy i w towarzystwie jednej z nauczycielek przeszła przez ogródek. Zapukała do drzwi i chwilę później doszły ją odgłosy krzątania się.
      — Kto tam? — zawołała zza drzwi.
      — To ja babciu!
      Przez chwilę nic się nie działo i Julie pomyślała, że to koniec, że będzie musiała wrócić do domu i powiedzieć mamie o niekompetencji Jagny. Ale, stety czy niestety, klamka się ugięła i w drzwiach stanęła duża kobieta w długiej piżamie oczywiście koloru lawendowego.
      — Dzień dobry pani... — nauczycielka zamilkła, nie mogąc sobie przypomnieć nazwiska Jagny.
     — Nie potrzebne nam tytuły. Dziękuję za odprowadzenie dziecka — usunęła się z drogi, by Julie mogła wejść do środka i niedługo potem pożegnała nauczycielkę. Drzwi się zamknęły, a dziewczynka znalazła się w największej i najbardziej zaniedbanej samotni starej kobiety jaką kiedykolwiek świat widział. W nozdrza Julie uderzył paskudny zapach starości, taki który towarzyszy podczas wąchania starych mebli. O ile ktokolwiek robi to dobrowolnie — są w ogóle takie osoby? Według Julie meble przedpotopowe cisnące się w domu Jagny były zbyt zniszczone, by wciąż stać i trzymać się w kupie. Jakaś niewiarygodna siła trzymała je jednak w jednym kawałku — czy to miłość Jagny do tych gratów, czy też dlatego, że nikt ich jeszcze nigdy nie dotykał — i powstrzymywała ludzi ze świata zewnętrznego przed odwiedzaniem aroganckiej, zrzędliwej staruszki. Każda szafa, półka, etażerka, każdy bezcenny stary talerz, kaganek i filiżanka, wszystkie wywieszone na ścianach dywany i rozstawione dookoła zegary, książki umieszczone za oszklonymi drzwiczkami drewnianej ciemnej witryny, ubrania zaskakująco schludnie poukładane na zabytkowych krzesłach — wszystko to, każda pojedyncza część tego domu, miała własną historię i osoba kwestionująca ich prawdziwość natychmiast wyleciałaby za drzwi. Kimkolwiek by była, Jagna nie pozwoli żadnemu oddychającemu człowiekowi wyjść cało ze swojego bunkra, jeśli skrytykuje jej cenne zakurzone skarby.
      — Idź na górę, ja przygotuję ci jakieś ciastka i herbatę — burknęła Jagna i niechętnie zaczęła przedzierać się przez chmarę swoich drogocennych klamotów. Zanim zniknęła w drzwiach kuchni, rzuciła do Julie, nie odwracając się przy tym: — Nie podepcz mi dywanów na schodach!
      — Dobrze, babciu! — zawołała Julie. Nie miała ochoty zdzierać sobie gardła dla tej posępnej kobiety, ale gdyby tego nie zrobiła, została by zgromiona serią upomnień, że nie szanuje starszych.
Podeszła w lewo, ku schodom. Stanąwszy naprzeciwko stopni, troszeczkę ją wbiło w ziemię. Czy babcia powiedziała 'nie podepcz dywanów'?, pomyślała z przerażeniem. Na schodach bowiem ułożonych było kilkanaście zwiniętych w tubę dywanów, zapewne bardzo starych i bezwartościowych, lecz dla Jagny były one równie ważne co Bóg, którego od dawna już nie odwiedzała w kościele, choć dalej z uporem obstawała przy swojej szczerej miłości do Pana.
      Co ja mam zrobić? Nauczyć się latać?!, zastanawiała się z rosnącą złością Julie. Co i jak mogłaby zrobić, by dostać się do pokoju babci, w którym staruszka spędzała najwięcej czasu?
Zebrała się na odwagę i zaczęła się wspinać, kurczowo ściskając poręcz schodów. Dzięki Bogu nie była ona 'drogocenna'. Kosztowała dużo, a została zafundowana przez Agnes po tym, jak babcia spadła ze stopni, próbując ominąć wszystkie dywany, których do tej pory nie było aż tak wiele.
      Udało się nie podeptać wykładzin i Julie skierowała się na prawo wzdłuż krótkiego, wąskiego korytarza. Pierwsze drzwi, prowadzące do łazienki — która jako jedno z dwóch pomieszczeń nie było mieszkaniem dla tego całego śmierdzącego szmelcu — kolejne drzwi do pełnego pokoju gościnnego i ostatnie drzwi po prawo to właśnie pokój babci — drugie niezagracone pomieszczenie.
      Weszła i po raz pierwszy od czasu przekroczenia progu tego domu poczuła się... po prostu dobrze, naturalnie. Pokój był zadbany, kurze starte, nowo wyłożone panele odkurzone i lśniące, pachnąca świeża pościel na ogromnym łóżku o dębowej ramie i baldachimie w kolorze czekolady. Beżowe ściany i ciemnobrązowe wykończenia sprawiały, że Julie nabierała ochoty na gorącą czekoladę albo bardzo słodką herbatę. Może koniec końców babcia nie była taka zła?
      Julie rozsiadła się na posłaniu Jagny i czekała, choć co prawda nie długo, bo staruszka w tempie błyskawicznym wdrapała się na górę z tacą w dłoniach. Jak przedarła się przez stos dywanów zalegający na schodach bez wywracania się? To pozostało zagadką.
      Jagna podała wnuczce filiżankę herbaty i niechętnie usiadła na fotelu obok łóżka, bokiem do dziewczynki. Szybko sięgnęła po pilota i włączyła stary już, kwadratowy telewizor. Przypominał on raczej czarne, plastikowe pudło z imitacją szkła na przodzie, niż wspomniany telewizor, ale Julie nie zamierzała narzekać, póki obraz nie śnieżył tak, jak to się działo kilka tygodni temu.
     — Czemu cię matka tu przysłała? — spytała Jagna, nie odrywając krawędzi filiżanki od popękanych, lekko zawiniętych do wewnątrz ust. Jako teściowa Agnes, nie przepadała za żoną swojego syna. Julie zastanawiała się czasami, czy miała konkretne powody, czy robiła to tylko tak dla zasady.
     — Nie wiem.
    — I kiedy zamierza się odebrać? — mruknęła staruszka, siorbiąc kawę. Zapach kofeiny szybko uderzył dziewczynce do głowy.
      — Tego też nie wiem.
      Tutaj rozmowa się urwała i obie wpatrzyły się w telewizor, który dzięki Bogu zagłuszał nieprzyjemną ciszę.

◙    ◙    ◙

     Zamek wydawał się być całkowicie opustoszały. Kamienne, zimne ściany odbijały głuche echo, gdy srebrny pręgowany kot szedł po jasnofioletowym dywanie w stronę stojącego daleko na końcu ogromnej sali tronu.
     Komnata była olbrzymia, na dodatek wyjątkowo wysoka. Niektórzy powiadali, że zamek zmusza niebo do usunięcia się jeszcze wyżej poza zasięg mieszkańców Sinappii, zajmując jego miejsce. Nikt wierny dawnemu władcy w te słowa nie wierzył. Piekło nigdy nie mogło zająć miejsca nieba. Za żadne skarby świata.
     Kot szedł dalej, wpatrując się zimnym wzrokiem w obrócony do niego tron. Złote oparcie lśniło w blasku zawieszonych na potwornie długich linach żyrandoli, ale blask ten był nieprzyjemny, chłodny, nie dający nadziei. Sinapia umierała pod władzą tego, kto na tronie tym zasiadał.
     Kolejne metry i zwiększający się chłód. Zimno było przejmujące, mrożące krew w żyłach, gdy kot dotarł do stopnia platformy, na którym w ogromnej bryle złota wykuto tron. Siedzenie zaczęło powoli się obracać w stronę dumnie stojącego srebrnego kota, a dodatkowy podmuch zimna prawie zwalił futrzaka z nóg. Ustał z trudem, ale ustał.
     Tron, ocierając się o podłogę, skrzypnął, pisnął, coś w jego wnętrzu zabulgotało, i wreszcie czerwone poduszki i obicie oparcia ukazało się przed srebrnym kotem, a siedząca na złotym krześle postać wydała z siebie dziwny odgłos. Ni chichot, ni warkot.
     Kocur powinien był ukłonić się swemu władcy, nie zrobił jednak tylko. Lustrował pustym wzrokiem zgarbionego, dwunożnego lisa z przekrzywioną koroną na głowie, skołtunionym zaniedbanym futrze i czerwoną peleryną zarzuconą na ramiona.
     — Witaj, Fix. Widzę, że twój humor jak najbardziej dopisuje! — stary lis wyszczerzył swoje sczerniałe kły w paskudnym uśmiechu.
       — Hallit, nasi obywatele żądają posiłku. Udostępnij im Widoczność, a wszystko wróci do normy — rzekł Fix najspokojniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Widok egoistycznego, pełnego zła Hallita siedzącego niedbale na tronie Sinappii kaleczyła jego oczy... a on nie mógł nic z tym zrobić!
      — Widoczność... To stare zwierciadło tylko zaprzątało im umysłu niepotrzebnymi pragnieniami! Jak można czerpać przyjemność i siłę z oglądania cudzych snów?! Na dodatek ludzkich?! — warknął lis i zeskoczył z podestu, na którym stał tron, błyskawicznie lądując obok Fixa. Kot ten był znacznie większy od zwyczajnego dachowca, ale Hallit wciąż przewyższał go o kilka pokaźnych długości. Kocur nie mógł się mierzyć ze starym, doświadczonym magiem.
     — Tak żyją twoi obywatele.
    — Niech znajdą inne źródło energii! Wyrusz na poszukiwania! Zbuduj coś! Tak chwalili cię, Fix, jeszcze nie tak dawno temu — zawołał Hallit, jakby tracąc wszystkie zmysły. Wzniósł pokryte rudą nastroszoną sierścią ramiona i otworzył pysk, by wykrzyknąć coś jeszcze, ale powstrzymał się i przybrał nieco mniej zdziczałą minę. — Udostępnię im Widoczność, ale nie myśl, że następnym razem tak łatwo ci ze mną pójdzie.
     Hallit obrócił się w stronę tronu i, zasiadłszy na nim, pstryknął  uzbrojonymi w długie zakrzywione pazury palcami.
    Fix skinął jedynie głową i wykonał obrót, po czym ruszył pędem w stronę wyjścia. Chciał jak najprędzej opuścić ten przerażający zamek, który rzucał swój ogromny cień na całe królestwo Sinappii. Na całe szczęście nie zdołał on jeszcze nigdy przyciemnić szlachetnych serc mieszkańców tego państwa. Praca Fixa nie poszła na marne.

◙    ◙    ◙

     Do uszu zafascynowanej bajką Julie dobiegł odgłos klaksonu samochodowego. Poznała go błyskawicznie — charakterystyczny, należący do auta jej matki. Dziewczynka podbiegła do okna i z trudem dojrzała co dzieje się za szybą, wciąż była bowiem dosyć niska. Ale wystarczyła odrobina wysiłku, by dostrzec granatowy dach Punto i otwierające się drzwiczki.
     Julie odbiła się od okna niczym gumowa piłeczka i rzuciła się w stronę drzwi, całkowicie ignorując zdenerwowaną babcię. Dopiero w porę zorientowała się, że biegła na łeb na szyję w stronę zagraconych schodów i zwolniła. Nie zamierzała jednak znów manewrować pomiędzy dywanami, dlatego wybrała szybszą drogę — wzdłuż poręczy. Na końcu prowizorycznej ślizgawki widać było pustą przestrzeń niezastawioną klamotami, dlatego Julie nie wahała się i zjazd udał jej się idealnie.
     Mama zapukała do drzwi i powitała ją uśmiechnięta córka. Julie przytuliła się do Agnes. Wciąż się ściskając, weszły głębiej do domu, by Agnes zdołała zamknąć drzwi; zanim jednak to zrobiła, dziewczynka dostrzegła coś znajomego na dworze. Przed oczami mignął jej puchaty, pręgowany ogon.
     — Mamo, mogę wyjść na dwór?! — zawołała, odczepiając się gwałtownie od matki. Spojrzała na nią błagalnymi, wielkimi oczami w kolorze nieba. Jak tu się nie przeciwstawić?
     — Nie wychodź na ulicę — upomniała Agnes, otwierając drzwi. Pozostawiła je jednak uchylone, gdy córka przekroczyła próg i znalazła się na zewnątrz.
     Nawet jeśli trawa była przerażająco wysoka i spleciona na wszystkie możliwe sposoby, nie mogła ukryć wyraźnego puchatego stworzenia. Zwłaszcza jeśli błyszczało ono tajemniczym blaskiem. Julie podeszła bliżej, poszukując wzroku tejże istoty, tudzież mutanta bądź kosmity. Wbiła w srebrno-czarną kulkę wyczekujące spojrzenie i wreszcie doczekała się reakcji. Ponad pożółkłe źdźbła trawy wyrosła mała głowa zwyczajnego kota. Jego oczy, szaro-niebieskie, zabłysnęły nie strachem, a ekscytacją, gdy ujrzały podążające w jego stronę drobne dłonie. Julie delikatnie, ale pewnie dotknęła dłońmi uszu kota, jego policzków i puchatych boków, głaszcząc zwierzę z wielką pasją. Sama odczuwała przy tym nie małą radość.
     Zanim jednak zdążyła przemówić do kota — bo lubiła rozmawiać ze zwierzętami, nawet jeśli te nie do końca były w stanie ją zrozumieć — drzwi się otworzyły i wybiegła z nich dziwnie rozzłoszczona babcia trzymająca w dłoni miotłę. Wrzeszcząc, podbiegł do Julie i kocura, i rozdzieliła ich jednym potężnym ruchem miotły. Kot zasyczał, ukazując długie ostre kły i cały się najeżył, niczym przestraszony jeż. Babcia nie ustępowała i znów zamachnęła się, tym razem dosięgając słomianymi prążkami ciała zwierzęcia. Wydało ono z siebie coś w rodzaju pisku, może nawet zawyło przeraźliwie, i gdy tylko Jagna uniosła narzędzie zbrodni, kocur czmychnął pomiędzy krzewy.
     Julie poczuła nagle ostry ból całego ciała, ale szczególnie głowy. Syknęła, przykładając dłonie do czoła. Ból przybierał na sile, a dziewczynka nie wiedziała, skąd on się wziął. Poczuła również, że coś dolega jej w ramię. Nie miała pojęcia, co się dzieje. Ale bała się, że babcia mogła ją w jakiś sposób zranić miotłą. Tylko jak, jeśli ani kij, ani słomiane zakończenie nawet nie musnęło jej skóry?

◙    ◙    ◙

     Fix kuśtykał w stronę swojej niewielkiej jaskini wymytej przez pradawny strumień myśli. Każda rzeka w Sinappi składała się z przemyśleń zwykłych ludzi, ich marzeń i trosk. Pozwalała ona mieszkańcom państwa poznać zwyczaje Ziemian. Dawno jednak wszystkie rzeki myśli zniknęły, wyparowały lub zmieniły bieg, by oddalić się od królestwa Hallita i jego tyranii.
     Fix odczuwał okropny ból. Żałował, że znalazł się tak blisko porywczej Jagny i jej Świętej Miotły, którą już nie raz oberwał. Nie przepadała za kotami. Oj bardzo ich nie lubiła! I Fix zdążył się już nie raz przekonac o tym na własnej skórze.
     Zanim zdążył przejść przez bluszcz, który zasłaniał wejście do jego skalistego mieszkanka, usłyszał dobiegający nieco z boku znajomy głos. Kątem oka dostrzegł zbliżającego się w jego stronę... króla Hallita.
Niech to szlag!, przeklął w myślach, ale na zewnątrz zachował absolutny spokój. Nie dał po sobie niczego poznać — ani bólu, ani nienawiści, jaką darzył tyrana Sinappii.
     — Czemu opuściłeś Sinappię?! — ryknął Hallit, odtrącając swoją długą laską Fixa na bok. Ból żeber zdawał się rozrywać klatkę piersiową Fixa. — Zabroniłem spotykać się wam z jakimkolwiek Śniącym! A ty zlekceważyłeś mój rozkaz!
     — Nudziłem się — wystękał Fix, podnosząc się z zakurzonej ziemi.
     — Masz zakaz zbliżania się do Drzwi! A do tej Śniącej, z którą się spotkałeś — Hallit przerwał, by warknąć z czysto nienawistnym tonem — nie możesz się zbliżyć, aż skończy dwunaste urodziny. Rozumiemy się?!
     Ponownie posłał Fixa kilkanaście metrów dalej. Tym razem kot nie zamierzał wstać. Wiedział, że póki zdoła ustać na nogach, Hallit nie przestanie się nad nim znęcać. Musiał podjąć poniżającą decyzję i udać, że zemdlał.
     — Świetnie, leż tam! Hańba ci, Fix! Zresztą, masz jej chyba już zanadto.
     Fix usłyszał kroki odchodzącego Hallita i odetchnął głośno. Jego najgorsze obawy się spełniły. Nie mógł już więcej odwiedzić Julie i jej upilnować, dać jej choć odrobiny szczęścia. Gdyby złamał rozkaz, zginąłby. Czy to z łap Ziemian, czy z łap Hallita. Nie mógł ryzykować i nawet gdy wiedział, że szczęścia Julie będzie potrzebowała jak nigdy dotąd, nie potrafił sprzeciwić się swojemu władcy. Pozostawało mu jedynie wierzyć w ogromną potęgę wyobraźni Julie i w jej wolę walki. Nadzieja — jej nie miał prawa stracić, nawet jeżeli Hallit bardzo tego pragnął.

6 lat później...


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 

Wiecie co? Hańba mi. Pisać jeden rozdział miesiąc, no to to już jest lekka przesada. Ale nie mogłam się zmobilizować. No cóż, ale liczy się efekt końcowy. A udało mi się w końcu to udostępnić, więc YEEEEY!
Zobaczymy, jak mi pójdzie dalej. Póki co, jestem zadowolona — pomijając ten spadek aktywności — i myślę, że nie przestanę pisać 'Julie'.
Przeskoczymy troszkę latek i przyśpieszymy akcję, bo idzie zbyt wolno! Przejdziemy do momentu, gdy Julie będzie miała około 12 lat. Zacznie się dziać, ale jeszcze nie teraz. Niedługo! Obiecuję!

Pfff...

Co z tego, że znów zmieniłam szablon bloga?
Wcale nie jestem od tego uzależniona.
W-C-A-L-E.

7 gru 2015

"Julie" - Rozdział II

      Znacie to uczucie, gdy wasz umysł - wbrew waszej wolnej woli - sadza was na niewygodnym kinowym krześle, przypina do niego, a wtedy następuje włączenie projekcji pewnego momentu życia, który najchętniej byście zapomnieli? Lub gdy umysł jak na złość pokazuje wam przed oczyma wyobraźni to, czego nie zdołaliście zrobić i co zaważyło na waszej przyszłości? Lub gdy po prostu nie wiedzieliście, co się stało w pewnym momencie życia, a umysł - jako inteligentny mięsień pragnący wyjaśnień — zażądał rozwiązania zagadki? Właśnie tak czuła się Julie przez ponad trzy lata po tajemniczym wydarzeniu, jakie miało miejsce w jej śnie. Nie potrafiła wyjaśnić jakiegokolwiek elementu wizji i choć bardzo tego pragnęła, nigdy nie było jej to dane. Większości osób nie jest przeznaczone poznać tajemnice, które zostały powierzone pod opiekę nielicznym, powiadał ukochany wuj Julie, do którego jeździła co wakacje na kilka dni. Mieszkał w Szkocji, więc dystans był naprawdę niewielki.
      Tony — bo tak wuj miał na imię — był mądrym człowiekiem. Żeby tylko mądrym! Julie już jako trzylatka rozumiała, że wujowi albo dolega coś bardzo poważnego, albo najzwyczajniej w świecie jest jednym z tych znających tajemnice świata, bo posiadał najzwyczajniej w świcie zbyt wiele wiedzy. A że dla małej dziewczynki każda nieznana jej rzecz wydawała się tajemnicą nie do rozwiązania, widziała w nim prawdziwy wzór i wyolbrzymiała każdą sentencję, jaka wypłynęła z jego ust. Był jej mentorem, widziała i pragnęła naśladować tylko jego. Niestety wuj wyjechał — niedługo przed piątymi urodzinami Julie. Wyjechał daleko - bo do Rosji. Rodzice twierdzili, że w poszukiwaniu domu. Od Anthony'ego Julie usłyszała coś zupełnie innego. Podobno poszukiwał rozwiązania jednej z największych zagadek życia.
      — Kochana, musisz mi coś obiecać — urwał na chwilę, by wziąć dziewczynkę na ręce i ją przytulić. Stali właśnie na lotnisku przed piszczącymi bramkami prześwietlającymi ludzi. — Obiecaj mi, że gdy tylko osiągniesz szesnaście lat, przylecisz do mnie do Rosji na stałe. Obiecaj mi to.
      Prawie pięcioletnie dziecko nie może — a jeśli już to z wielkim trudem — zrozumieć powagi sytuacji...  Ale Julie bardzo przytomnie skinęła głową, ku przerażeniu jej rodziców.
      — Nie, Tony! Ona nie rozumie! Na co ty ją namawiasz?! — oburzyła się przestraszona matka, siostra Tony'ego. — Julie, chodź, wujek już musi iść.
      — To ona ma prawo zdecydować, gdzie chce mieszkać — warknął Tony, odkładając małą na ziemię.
      — Właśnie, Tony, to ONA ma zadecydować, nie TY — Agnes złapała dziecko za rękę i powlokła się w stronę wyjścia z lotniska, nie patrząc na brata. Nie chciała oglądać jego parszywej twarzy.
      Julie ciężko zniosła ten dzień. Bardzo ważna w jej życiu osoba opuściła kraj, wyjechała daleko poza zasięg dłoni dziewczynki. Poza zasięg wzroku, ale — niestety — Tony'ego wciąż sięgały jej wspomnienia i pamięć o nim. Może łatwiej byłoby, gdybym o nim zapomniała, myślała, zamiast słuchać przedszkolanki na lekcjach. Już za kilka miesięcy miała przenieść się do szkoły podstawowej, zacząć zupełnie nowe życie. Nie chciała. Jedyne czego pragnęła, to podróż do wujka.
      Rozłąka sprawiła, że Julie zupełnie zapomniała o swoim śnie. Problem dziwacznego incydentu został rozwiązany.

◙    ◙    ◙

      — Spakowałaś drugie śniadanie? — zawołała Agnes z kuchni.
      — Tak.
      — Masz worek na buty?
      — Zaraz znajdę! — w głosie Julie słychać było irytację.
      Nie tak wyobrażała sobie szkołę, nie takich ludzi chciała w klasie, nie oczekiwała także, że "buda" tak szybko wypompuje ją z sił. To był dopiero trzeci miesiąc podstawówki, a Julie już miała dosyć. W teorii mieli naprawdę dużo wolnego. W praktyce i tak wszyscy tracili siły, nawet jeśli system zakładał "bezstresową naukę".
      Ponadto trafiła na osoby, z którymi nigdy nie łączyły ją przyjazne relacje. Taki Charlie — przyczłap jakich mało. Przypałęta się i już nie odejdzie. Jakby tego było mało, gdyby mógł, urżnąłby każdemu głowę, bo tak zachowują się średniowieczni rycerze. Julie zastanawiała się czasami, czy Charlie w ogóle zna termin "kodeks rycerski", a jeśli tak, to dlaczego notorycznie go łamie, zakłócając spokój dziewczynkom — czyli damom.
      Był też Robert. Robert Milly. Co złego w nim siedziało? Szatan — Julie śmiała się w duchu, obserwując, co trzecie dziecko państwa Quicksów wyczynia. Jeśli Robert siedział cicho i spokojnie, to znaczyło, że albo zsikał się w majtki — co zdarzało mu się często — albo tworzył "bombę". Oryginalny osobnik.
      A o Conorze Petersonie warto powiedzieć, nie dlatego, bo był jakimś gamoniem, nie, nie! Conor to jeden z normalniejszych dzieciaków. Julie bardzo go lubiła, a rozmowa i zabawa z nim były czystą przyjemnością.
      Ale Pan Bóg zażyczył sobie, by Julie została przydzielona do najbardziej osobliwej, złośliwej klasy. Grupki dziewcząt przyjmowały w swoje szeregi tylko bogate dzieci. Biedacy pokroju Julie nie mieli wstępu do elity. A wszyscy wiemy, jak brutalne potrafią być dzieci, gdy coś im się nie podoba, gdy ktoś im przeszkadza.
      Julie mimo to dawała sobie radę w towarzystwie Conora, Bradley'a — Murzyna z niezbyt zamożnej rodziny — oraz Sary, fajnej sześciolatki, która pomimo bogatych rodziców wolała zadawać się z tymi, których ceniła za serce, a nie za wypchany portfel. Mamy dopiero po kilka lat, a oni wszyscy już myślą o forsie, myślała Julie, czując na sobie ciężki wzrok elity.
      Tamtego dnia — 23 listopada — miała odbyć się wycieczka po galerii sztuki. Dwie nauczycielki klasy postanowiły zorganizować ją, by dzieci nauczyły się zasad panujących w miejscach eleganckich, poważnych. Julie nie mogła się doczekać, by zobaczyć piękne malowidła! Wciąż jej największą pasją było rysowanie, dlatego obejrzenie dzieł znacznie bardziej uzdolnionych od niej osób dawało jej możliwość podnisienia sobie poprzeczki, którą poprzez godziny ćwiczeń musiałaby przeskoczyć. Już jako pięcioletni podrostek wiedziała doskonale, że od początku trzeba się starać, by zyskać coś w przyszłości.
      W autokarze usiadła z Sarą na samym początku pojazdu, jak najdalej od nieznośnych, lubianych dziewczynek, które zawsze zajmowały tylne siedzenia, ignorując tym samym protesty już siedzących tam osób. To było straszne! Nie raz dzieci płakały przez Irmę i jej złośliwe zachowania — a Irma była jedną z tych wiedźm dowodzących elitą szkolną. A Julie nie mogła z tym nic zrobić! Gdy raz stanęła w obronie Bradley'a, została zmieszana z błotem. Obelgi pofrunęły w jej stronę niczym bumerangi. Niestety lub stety cechą bumerangów jest to, że wracają one w stronę tych, którzy je wyrzucili, myślała wściekła Julie, marząc o chwili, gdy zyska coś, co da jej władzę nad bogatymi dziewuchami. Póki co niczego takiego nie posiadała... Dobijające, prawda?
      — Jesteś na coś zła? — zagadnęła Sara, widząc zmarszczone brwi Julie. Blondynka obróciła wzrok na koleżankę.
      — Nie, nie jestem.
      — Ta, jasne! Gadaj — nalegała Sara. Krótkie czarne włosy dziewczyny nadawały jej chłopięcego wyglądu, co zawsze fascynowało Julie. Nie do końca wiedziała dlaczego. Tak po prostu...
      — Denerwuje mnie Irma i ta jej banda! — szepnęła w końcu, czując nieopisaną ulgę. Wygadanie się koleżance zawsze pomagało, niezależnie od sytuacji.
      — Skoro tak bardzo cię denerwują, zrób coś z tym — Sara uśmiechnęła się mrocznie, co mocno zdziwiło Julie. Przecież Sara nigdy nie chciała robić niczego złego, a teraz wręcz namawiała do tego!
      — Coś masz na myśli?
      — Byłoby bardzo dziwnym, gdyby obrzydliwa dżdżownica trafiła do jej stanika, i tak za dużego zresztą, więc będzie łatwiej ją tam umieścić — zarechotała.
      — Kim jesteś i co zrobiłaś z Sarą? — Julie złapała brunetkę za ramiona i potrząsnęła nią. — Saaara, wzywam cię! Odezwij się!
      — Wariatka! — Sara odepchnęła przyjaciółkę, śmiejąc się głośno. — Ale ta dżdżownica kusi...
      — I tak stchórzysz.
      — Zobaczymy.

◙    ◙    ◙
      Galeria sztuki okazała się miejscem znacznie większym, niż Julie sobie wyobrażała. Sufit wznosił się chyba na dwadzieścia metrów, a dach wykończony był nie kamieniem, a szkłem — czyste tamtego dnia niebo widać było doskonale. Na marmurowej posadzce chodzenie okazało się nieprzyjemne, ponieważ każdy nawet najdelikatniejszy krok równał się głośnemu wydźwiękowi podeszwy buta. No nic, trzeba nauczyć się latać, żeby nie robić hałasu, pomyślała Julie z niemałym rozbawieniem, zerkając na znak zaraz za drzwiami galerii, na którym wyraźnie napisano, iż należy zachować ciszę. Wszyscy wiedzieli — panie nauczycielki również — że przy klasie Julie ta zasada zostanie najzwyczajniej w świecie zniszczona, zdeptana i zupełnie zignorowana (zasada czterech "zetek").
      Julie wiedziała jednak, że ten dzień będzie dla niej dniem bardzo wyjątkowym, pomimo denerwujących rówieśników, którym w głowach tylko żarty i wygłupy. Może właśnie dlatego Julie nie była jedną z tych popularnych i lubianych? Bo wyróżniała się z tłumu swoją powagą i świadomym, rozważnym podejmowaniem decyzji, które wynikały z jej przeświadczenia, co jest dobre, a co złe. W przeciwieństwie do innych nie potrafiła iść za tłumem, cichej Julie efekt owczego pędu nigdy nie dotyczył. Odstawała od reszty. I choć inni patrzyli na nią spode łba, ona sama nigdy nie widziała w tym nic złego.
Zbiórka odbyła się błyskawicznie i rozpoczęło się zwiedzanie. Wszystkim dzieciom nakazano pozostać blisko wychowawczyń. Wiadomo nie od dziś, że dzieci to jednak takie małe potworki, chochliki, które gdy tylko dostrzegą okazję, spróbują przysporzyć opiekunom oraz swoim kolegom jak najwięcej problemów. Właśnie tak zamierzała postąpić Irma Smith i jej banda.
      Julie spostrzegła w samą porę, że cztery dziewczynki zniknęły w korytarzu, nad którego wejściem wyraźnie zawieszono tabliczkę z napisem:
"Wstęp tylko dla upoważnionych"
      Julie miała dziwne poczucie odpowiedzialności za te cztery 7-letnie poczwary, którym zależało tylko i wyłącznie na własnej uciesze. Skończę marnie, pomyślała, zamykając swój notatnik i oddalając się od grupy, przy której powinna zostać. Upewniła się, że nikt nie patrz i HYC! wskoczyła do korytarza, w którym chwilę temu zniknęła Irma. Przebiegła całą jego długość, pod koniec prawie wypluwając sobie płuca. Gdy opuściła przejście, dopiero po chwili zrozumiała, że znalazła się w dużej sali, nad której wykończeniem prace wciąż trwały, wnioskując po ustawionych przy ścianie kubach farby i położonej na ziemi drabinie. Pomieszczenie nie było równie wysokie jak główna część galerii. Był to raczej zwyczajny pokój służący wywieszeniu wyjątkowo pięknych dzieł sztuki. Do stworzenia obrazów użyto podobnego stylu, lecz tematyka na nich przedstawiona odbiegała od siebie dramatycznie — na jednym pokazano całujących się kobietę i mężczyznę, natomiast na innym te same dwie postacie płaczące, smutne, rozbite wewnętrznie.
      — Jest tu ktoś? — zawołała Julie, nasłuchując. — Irma! Wychodź, gdziekolwiek jesteś! Będziecie mieć kłopoty, jeśli ktoś was tu przyłapie!
      Nikt nie odpowiedział.
      Nagle jakby z ukrytego magicznego przejścia na Julie wyskoczyła Irma i potwornie przestraszyła blondynkę, która, próbując odskoczyć, potknęła się o własne nogi i upadła do tyłu na plecy. Irma wybuchła głośnym, okrutnym śmiechem, a stojące za nią trzy przydupasy zawtórowały jej.
      Kolejna niespodzianka była przyjemna, ale już nie dla Irmy, a dla zaskoczonej, choć wdzięcznej sprawcy tego wydarzenia, Julie. Bowiem z niewidzialnej chmur znad głowy Smith zleciało kilka obleśnych wijących się różowych robaczków. Dwa wsunęły się za kołnierzyk koszulki brunetki. Dziewczyna zaczęła histerycznie piszczeć i rzucać się po całej sali, jakby dostała napadu padaczki bądź wścieklizny. Albo obu tych chorób naraz!
      — Irma, uspokój się! — krzyknęła jedna z koleżanek zaatakowanej.
      — Coś jej zrobiła?! — wrzasnęła inna, posyłając gniewne spojrzenie w stronę Julie.
      — Nic! Przysię...
      Urwała. Na obrazach dookoła niej zobaczyła bowiem coś, co przykułoby uwagę każdego człowieka o zdrowych zmysłach. Po dziełach, jakby po wyspach, skakał puszysty srebrno-czarny kot. A jeśli nie był kotem, to łudząco go przypominał.
Julie obserwowała stworzenie, jak to przeskakiwało z jednego obrazu na kolejny, a jego ślepia nie odrywały się od wrzeszczącej Irmy. Oczy kota zdawały się błyszczeć enigmatycznym, potężnym światłem, które przyciągało wzrok Julie niczym magnes.
      Po chwili zrozumiała, że kot robi coś krzyczącej Irmie. Nie była pewna, co takiego czyni to stworzenie, ale była przekonana, że musi coś z tym zrobić. Julie otrząsnęła się więc natychmiast i podbiegła do obrazu, na który kot właśnie miał przeskoczyć. Stanęli twarzą w twarz... a może raczej twarzą w pysk. Zwał jak zwał, w każdym razie zwierzak spojrzał swoimi niebieskimi ślepiami na dziewczynkę. Nie dostrzegła w nich nienawiści — którą spodziewała się zobaczyć, bo przecież kot ten próbował skrzywdzić Irmę, prawda? — a troskę i czułość, może nawet żal lub strach.
      Właściwie czego ja jestem świadkiem?, zastanowiła się przez chwilę. Stoję przed czymś, co skacze po obrazach i czaruje moją... mojego wroga właściwie, na dodatek powstrzymałam to coś, zamiast dać mu wykończyć Irmę — niedorzeczne! I dlaczego mam wrażenie, jakbym już kiedyś widziała tego kota?!
      Futrzak gwałtownie przekręcił głowę w kierunku korytarza. Julie zrobiła to samo. W wejściu stała jedna z wychowawczyń w towarzystwie jakiegoś mężczyzny odzianego w beżowy prążkowany garnitur. Julie ponownie spojrzała na obraz i, ku ogromnemu zdziwieniu, nie dostrzegła już srebrno-czarnego pręgowanego kota, a czarną plamę. Na płótnie nie było nic — a wcześniej znajdował się tam ponury las — jedynie czarna otchłań.
      — Panno Julie McGrath! — krzyknęła nauczycielka. — Co pani zrobiła z obrazem? I dlaczego Irma Smith leży nieprzytomna?! O Boże, co wy żeście tu zrobiły?!
      Julie nic z tego nie rozumiała. Co się właściwie wydarzyło? Gdzie podziała się treść obrazu? Irma zemdlała?
      Dlaczego moje życie nie może być zwyczajne?!, lamentowała Julie, dalej wpatrując się w nicość ukazaną na obrazie.

◙    ◙    ◙

      Wracali już do domów. Dyrektor galerii powiedział, że szkoła ani rodzina Julie nie poniosą żadnych konsekwencji w sprawie... zniknięcia tego, co malarz przedstawił na obrazie. Co dziwne — nikt nie chciał drążyć tego tematu, żaden dorosły nie zamierzał nawet zapytać, co się wydarzyło w tej nieszczęsnej sali. Nie zadawali pytań, po prostu kazali wycieczce odjechać.
      Czy dyrektor coś wiedział na ten temat?, myślała Julie, wpatrując się w krajobraz za oknem autobusu.
      Irma dygotała, choć nic nie pamiętała, więc tym samym nie przyjmowała się. Wróciła do bycia sobą, choć jej koleżanki nie były równie spokojne. Kręciły się i przyglądały Irmie, jakby uważały ją od tej pory za wariatkę. A Smith nie rozumiała, co zaszło w galerii sztuki.
      — Sara? — zaczęła Julie. — Wiesz, co się tam stało? Rozumiesz to? Dlaczego za bluzkę wleciały jej dżdżownice, o których rozmawiałyśmy?
      — Przypadek.
      — Przypadkiem zamierzasz też nazwać zniknięcie obrazu?! — oburzyła się Julie.
      — Posłuchaj. Cokolwiek się tam wydarzyło, nie warto o tym rozmawiać. Było, minęło.
      — Naprawdę tak uważasz? — skąd u niej taki spokój i brak ciekawości?! Czy oni wszyscy zgłupieli?!
      Na pytanie Sara jedynie wzruszyła ramionami.
      To wszystko jest bardzo dziwne, pomyślała Julie, przypominając sobie wzrok kota, to spokojne, delikatne spojrzenie pełne troski. Skąd ona zna tego kota? Czemu wydaje się on tak znajomy?

1 gru 2015

"Julie" - Rozdział I

    — Mamo! Mamo! — zawołała radośnie i niemiłosiernie głośno trzyletnia dziewczynka. Niczym wystrzelona torpeda wtarabaniła do pokoju rodziców — który służył również jako salon — i, namierzywszy siedzącą w fotelu matkę, skoczyła jej na kolana. Agnes spoglądająca do tej pory w cotygodniowy program telewizyjny została zmuszona oderwać się od lektury i zerknąć na wielce zadowoloną córkę. 
    — Julie, co się takiego stało, że prawie zabiłaś moją gazetę?
    Dziewczynka, uświadamiając sobie, że mama postanowiła jej wysłuchać, uniosła głowę, a w jej dużych niebiesko-zielonych oczach dostrzec można było czystą, prawie namacalną radość. Jej zachowanie udowadniało, jak niewiele potrzeba dziecku do szczęścia, a przynajmniej takiemu brzdącowi, jakim była Julie. Nie wymagała wiele, dodatkowo sama potrafiła zniszczyć nudę. Była nazbyt wesoła, wiecznie uśmiechnięta i na dodatek rozpierała ją energia, którą pożytkowała w najróżniejsze sposoby, byleby przysporzyć problemu rodzicom. Cóż — konkretnie Agnes, bo tato zawsze pracował i rzadko bywał w domu, by pobawić się z córką. Nie przeszkadzało jej to mimo wszystko. Mama wiele razy powtarzała jej, że praca jest dobra i potrzebna, bo dzięki niej Julie ma co jeść i w co się ubrać. Dziewczynka była wdzięczna tacie, że pracuje dla niej. Czuła się ważna i kochana. Tylko to się dla niej liczyło.
    — Narysowałam wielbonda — sapnęła Julie, jakby skończenie rysunku zabrało jej wszystkie siły. Uniosła kartkę formatu A4 nad głowę, by pokazać go mamie. Agnes przyjrzała się koślawemu, brązowemu kształtowi z pięcioma kreskami zamiast nóg, wklęsłym grzbiecie i pojedynczą kulką, która najwidoczniej miała być głową, nie osadzoną na szyi, a bezpośrednio przyklejoną do brązowego korpusu"wielbonda".
    — Ciekawy rysunek — zaśmiała się ciepło, tarmosząc jasne włosy córki. Odsunęła się ona gwałtownie spod ręki matki i spiorunowała ją oburzonym spojrzeniem. — A co to za straszna mina? — przedrzeźniając córkę, Agnes zaczęła ją łaskotać. Julie pośpiesznie zsunęła się z jej kolan, by uciec do swojego niedużego, ale ładnie wykończonego pokoju. Niebieskie ściany sprawiały wrażenie zimnych — no i jak to niebieski dla dziewczynki?! — ale obklejone przeróżnymi rysunkami fikcyjnych istot traciły swój chłód, wreszcie przypominając pokój należący do kreatywnego dziecka, a nie do lodowego karła (bo w pokoju tylko karzeł mógłby się zmieścić). Przy jednej ścianie stał jasnobrązowy segment z wbudowanym biurkiem, na którym zawsze panował okropny bałagan: porozrzucane kredki, ogromna sterta zgniecionych nieudanych rysunków oraz zawsze starannie ułożona kupka prostych białych kartek, na których w najbliższym czasie miały pojawić się kolejne kolorowe bazgroły. 
    Julie wpadła do pokoju i rzuciła się na niewielkie łóżko stojące naprzeciwko jasnych mebli. Zakopała się pod kołdrą, czekając. Doskonale słyszała swój ciężki oddech, szalejące bicie serca — które wciąż wyglądało dla niej jak dwie symetryczne dwójki połączone ze sobą — czuła duszność panującą pod kołdrą, a mimo to jej zmysły skupiały się wyłącznie na tym, co panowało wewnątrz pokoju poza jej "podkołdrzaną" kryjówką. Usłyszała szelest, ale było już za późno, żeby uciekać.
    — Aaaaa mam cię! — zawołała mama, łapiąc drobne ciało szczupłej dziewczynki i tarmosząc nim delikatnie, naśladując w ten sposób smoka, dinozaura czy inną poczwarę, w których istnienie Julie jak najbardziej wierzyła.
    — Nie, smoku! — krzyknęła, jakimś sposobem wyrywając się z uścisku matki i wydostając się spod okrycia z kołdry. Stanęła na łóżku, opierając dłonie na biodrach, z dzielną miną wojowniczki malująca się na twarzy. — Nie dam się! Ja, księżniczka tego Pałacu, nie przegram z tobą, zły smoku! — W tym samym momencie Agnes zaczęła wykonywać charakterystyczny ruch ramionami w górę i w dół imitując trzepoczące skrzydła smoka. Wskoczyła na łóżko. Chwilę później znów ganiały się po całym mieszkaniu — niewielkim, ale wystarczająco dużym dla trzyosobowej rodziny — gdy nagle rozległ się dźwięk dzwonka przerywający zabawę. Agnes zatrzymała się, czujnie spoglądając w kierunku korytarza.
    — Zaczekaj chwilę — uśmiechnęła się ciepło do córeczki. Julie przyczłapała do drzwi salonu i dyskretnie wystawiła tylko czubek swojego nosa i oko, by widzieć, co się dzieje. Przyszedł... tata! 
    — Cześć, Bruce. Czemu... Czemu jesteś już w domu? Co tak wcześnie? — Mama wydaje się zdziwiona, pomyślała Julie. Pewnie tato chce jej zrobić miłą niespodziankę!
    — Nieważne.
    — Jak to nieważne? Coś się stało? — Bruce zdjął buty i niedbale wrzucił je do szafki na obuwie.
    — Możemy o tym porozmawiać później?
    — Nie! Widzę, że coś się stało, powiedz mi co — zażądała Agnes.
    Zapadła chwila milczenia, którą przerwał niepewny głos ojca.
    — Chodź do kuchni.
    Julie, spostrzegłszy, że rodzice zamykają drzwi za sobą, natychmiast przycupnęła obok nich. Przystawiła ucho do pomalowanych białą farbą wrót i przysłuchiwała się cichej rozmowie.
    — Straciłem pracę. Wylali mnie — usłyszała. Była wystarczająco bystra, by zrozumieć, że nowina ta okazała się bardzo poważna. Nie tylko dlatego, że matka zaczęła szlochać. Wiedziała już, że praca jest bardzo ważna. W końcu tatuś spędzał w niej tyle czasu, musiała być bardzo ważna!
    Czując się źle z tą świadomością, udała się do swojego pokoju niczym zbity piesek, weszła na łóżko, położyła się i zakryła kołdrą po sam podbródek. Chciałabym móc pomóc, pomyślała rozżalona. Naprawdę chciała jakoś wesprzeć swoją rodzinę, zwłaszcza mamę, którą kochała nad życie! Ale jak miała tego dokonać?
    Zanim jednak zdążyła coś wymyślić, jej powieki stały się niewyobrażalnie ciężkie i opadły mimo woli dziewczynki. Pogrążyła się w śnie głębszym niż kiedykolwiek wcześniej.


◙    ◙     ◙


    Zobaczyła przed oczyma miejsce, którego nigdy wcześniej nie widziała, a mimo to wyglądało ono zastanawiająco znajomo. Jakby już nie raz tam była. Ale przecież nie była!
    Stała przed białym blokiem. Nie był to jednak zwyczajny blok mieszkalny, nie wyglądał na taki i nie biła od niego ciepła rodzinna aura. Raczej przeciwnie — uczucie zdystansowania i obojętności. Julie zastanawiała się przez dłuższą chwilę, co to za miejsce i dlaczego kojarzy jej się z Bruce'em. Co tato miałby mieć wspólnego z tym nieprzyjaznym miejscem?
    Niedługo potem dziewczynkę olśniło! Przecież to był budynek, gdzie pracował! Julie faktycznie nigdy nie była z tatą w pracy, ale wyobrażała ją sobie dokładnie tak, jak właśnie została przedstawiona — osamotniony budynek, biały, bez wyrazu. Zimny, niedostępny dla zwyczajnych ludzi, nieufny, jak zamknięty w sobie człowiek.
    Julie postanowiła zajrzeć do środka — kierowała nią zwyczajna dziecięca ciekawość. Zaskoczenie, gdy zrobiła jeden krok i poczuła trzęsącą się ziemię, trudno opisać kilkoma słowami. Dopiero spoglądając w dół zrozumiała, dlaczego ziemia zatrzęsła się pod jej nogą. Nie miała nóg — miejsce stóp zastąpiły czerwone łapy uzbrojone w pięć zakrzywionych, ogromnych pazurów, a tam, gdzie wcześniej znajdowały się uda i kolana, teraz były pokryte czerwonymi łuskami potężne przednie kończyny. Julie zerknęła przez ramię. Szok! Miała długie czerwone ciało, jak gdyby opancerzone, zaopatrzone w parę błoniastych skrzydeł, a na końcu ciała wił się gruby ogon. Była smokiem! Najprawdziwszym latającym gadem! Mogę zrobić, co chcę!, pomyślała triumfalnie, czując niewiarygodną potęgę.
    Podeszła więc bliżej do budynku i pazurem — długim na prawie metr — kulturalnie zapukała do drzwi. Po chwili otworzył je wysoki brunet o zielonych... przerażonych oczach. Spostrzegłszy olbrzymie stworzenie, w jakie zmieniła się Julie, prawie zemdlał. Nie zdążył niestety, bo upadek na ziemie uprzedziło pytanie dziewczynki-smoka:
    — Czy tu pracuje mój tatuś Bruce? — odezwała się głosem jakby męskim, ale dziecięcym.
    — Bru... uce? — mężczyzna osunął się na ziemię, przygnieciony spojrzeniem Julie. Nie zdawał sobie sprawy, iż stoi przed nim wyrośnięta trzyletnia dziewczynka — zresztą skąd miałby to wiedzieć? — dlatego jego przerażenie sięgało zenitu.
    — Czy mój tatuś tu pracuje?! — ryknęła, pozwalając sobie na coraz więcej. Kierowała nią złość.
    Dziewczynka doskonale wiedziała, że ten gniew nie należy do niej, nie pochodzi z jej serca, nawet z jego najgłębszych głębinowych głębin. To była złość jej taty... Wiedziała to, nie do końca była pewna skąd, ale była święcie przekonana, że wyczuwa w sobie cząstkę Bruce'a.
Nagle jej łapa uniosła się — wbrew woli właścicielki ciała — pazury błysnęły wściekle w słońcu i znów ruszyły w dół, w kierunku bezbronnego, skulonego na ziemi mężczyzny. Zanim dokonało się coś strasznego, kątem oka Julie spostrzegła niewielki kształt poruszający się w trawie — szary, pręgowany, o dużych uszach i puszystym ogonie. 
    — NIE!
    Odezwał się głos i przed przerażonym prawie do nieprzytomności brunetem stanął niewielki kot o długiej srebrnej sierści i czarnych pręgach. Zasyczał wściekle, ukazując równe białe ząbki. Co ciekawe — zaskakujące i straszne zarazem — mknąca smocza łapa rozpłynęła się w powietrzu. Julie nie czuła bólu, choć z odciętej łapy sączył się tajemniczy niebieski płyn. To nie krew, przecież krew jest czerwona, zastanawiała się Julie, lustrując pozostałego jej kikuta uważnym spojrzeniem.
    — Wiedziałem, że tak będzie — zabrzmiał ten sam głos, co chwilę temu. Julie zerknęła na stojącego przez brunetem kota. — Kuro ìrántí! — Rzekł kot i swoim dużym ogonem dotknął nogi mężczyzny. Ten jak martwy padł na ziemię z otwartymi szeroko ustami, ale zaciśniętymi powiekami. — Naraziłaś nas na ogromne niebezpieczeństwo, droga damo! — Kot zwrócił się w kierunku Julie, która z przerażeniem stwierdziła, że całe jej smocze ciało znika, a ona sama spada z wysokości, na której wcześniej znajdował się smoczy łeb. Zwinny kot — który podczas skoku powiększył się prawie dziesięciokrotnie — złapał ją w locie i zgrabnie wylądował, tym samym ratując dziewczynkę od śmierci. Odstawił ją bezpiecznie na ziemię i wrócił do dawnych, standardowych rozmiarów.
    — Co się dzieje? — zapytała z ekscytacją w oczach. Jej jeszcze infantylny umysł nie potrafił zrozumieć, że takie stworzenia jak smoki lub zmieniające wielkość koty nie powinny istnieć, a atakowanie Bogu ducha winnego człowieka jest złe. Nie potrafiła więc zachować potrzebnej powagi.
    — Gdyby mnie w pobliżu nie było, zabiłabyś tego niewinnego człowieka! Wiem, że chciałaś dobrze dla taty, ale wystarczyło z tym panem grzecznie porozmawiać — przestrzegł ją. — Naraziłaś całą Krainę Snów na zagładę. Nie możemy pozwolić, by jakiś Człowiek został przez nas zabity. Złamałaś ważną zasadę naszej krainy, dlatego będę musiał wyciągnąć konsekwencje.
    — Wyciągnąć... co? Czym jest Kraina Snów? Jakie zasady?
    — Jesteś zbyt młoda, by tutaj przebywać. Nie mam pojęcia, jak otworzyłaś Drzwi i jestem pełen podziwu, ale nie możesz tu zostać. Nie martw się, nie zostaniesz zdemaskowana, a twoja rodzina będzie bezpieczna, bo zamieniłem wspomnienia tego mężczyzny tak, by widział małą dziewczynkę proszącą o powrót taty do pracy, a nie czerwonego smoka. Miałaś szczęście. Gdy następnym razem tutaj zawitasz, nie wiem, czy się spotkamy i czy ochroni cię ktoś inny. Miejmy jednak nadzieję, że tak — kot uśmiechnął się nikle. Julie patrzyła na niego, zafascynowana opowieścią. I choć niewiele z tego wszystkiego rozumiała, czuła, że jest świadkiem prawdziwej wyjątkowości.
    — Od dzisiaj aż po dzień twoich piętnastych urodzin zakazuje ci otwierać Drzwi! — miauknął kocur, zataczając okręgi końcówką swojego ogona. Po chwili stały się one widoczne. Czerwona poświata kół zaczęła działać na Julie kojąco... Powieki ponownie stały się ciężkie. — Mam na imię Fix. — Usłyszała te ostatnie słowa i zamknęła oczy.


◙    ◙    ◙


    Julie poczuła delikatnie szturchnięcie. Ktoś dotykał jej ramienia coraz bardziej niecierpliwie. Leniwie uchyliła jedną powiekę i spostrzegła twarz swojej mamy.
    — Dobrze się czujesz? Jesteś jakaś czerwona i rozpalona. Wszystko w porządku? — zapytała zafrasowana Agnes, przeczesując dłonią włosy dziewczynki.
    — Tak, wszystko dobrze — uśmiechnęła się i znów zamknęła oczy.
    Mama wyszła z pokoju, zostawiając Julie samą sobie. Niedługo później — zanim sen ponownie porwał Julie do tańca — zadzwonił telefon. Dziewczynka od razu poznała dzwonek. Dzwonił ktoś z pracy Bruce'a, zawsze gdy odbierał takie połączenia, rozmawiał długimi godzinami i "robocie papierkowej", jak to sam nazywał, i wynikach sprzedaży. A sprzedawał meble.
    — Tak, słucham.
    Bruce chwilę rozmawiał, Julie nie do końca słyszała o czym, ale radosny krzyk mamy nie umknął jej uwadze.
    — Nie wierzę! Naprawdę?!
    — Tak, kochanie! Powiedział, że da mi drugą szansę. Nie wiem dlaczego zmienił zdanie, ale powiedział, że to dla dobra mojej rodziny. Mam pracę!
    Julie, przypominając sobie to, co działo się w jej śnie, poczuła, że zmieniła bieg wydarzeń. Że w jakiś sposób wpłynęła na przyszłość. Że napisała swoją własną historię...

29 lis 2015

"Julie" - Prolog

        Zaczęło się nie tak dawno temu, bo 18 lat temu. Możesz myśleć, co chcesz - masz prawo uważać osiemnaście lat za kawał czasu, masz również całkowite prawo, by temu zaprzeczyć i rzec, że jest to dopiero niewielki odcinek życia, które dopiero się rozpoczyna. Słuszność możesz mieć rację w obu przypadkach, wszystko zależy od punktu widzenia. A więc jak osiemnaście lat postrzega na pierwszy rzut oka zwyczajna dziewczyna o zwyczajnym wyglądzie i równie zwyczajnym charakterze? Co osiągnie dziecko takie samo jak wszystkie inne?

        Historia Julie zaczęła się nocą. Po ulicach niewielkiego miasta East Tyne nieopodal Londynu rozległo się głośne wycie sygnałów karetki. Samochody posłusznie rozstępowały się przed ambulansem, tworząc widowiskową falę. Nikt nie miał jednak czasu, by zwrócić na to uwagę — ani ratownicy medyczni, ani kierowca ambulansu, czy też kierowcy aut. Zupełnie nikt. Agnes zawsze uwielbiała ten widok, niestety tym razem nie miała możliwości przyjrzenia się wymuszonemu przez karetkę spektaklowi, ponieważ miała na głowie coś ważniejszego. Cóż... nie do końca na głowie. Mocno ściskała swój duży brzuch, dysząc, sapiąc i z całych sił trzymając dłoń swojego męża. Ratownik medyczny siedzący obok niej starał się ją uspokoić, co raczej przynosiło znikome skutki. Skurcze przedporodowe najzwyczajniej w świecie stały się zbyt silne, by w jakikolwiek sposób z nimi walczyć.
        Posklejane od potu kasztanowe włosy kobiety oplatały całą jej twarz niczym ramiona wściekłej ośmiornicy. Faliste kosmyki jeszcze dziewięć miesięcy temu mieniły się miodową barwą, lecz podczas ciąży ściemniały, optycznie zmieniając wygląd Agnes. Z ciemnymi włosami wyglądała dojrzalej, co nie do końca jej się podobało. W końcu gdy ma się dwadzieścia trzy lata człowiek nie chce wyglądać ani młodziej, ani starzej niż w rzeczywistości.
        — Że też ten cholerny samochód się popsuł! Za długo żeśmy zwlekali z dzwonieniem na pogotowie — warknął cicho mąż Agnes, Bruce, zdejmując okulary. Zamknął powieki, próbując się uspokoić, by swoim niepokojem nie denerwować Agnes. Żona mu przytaknęła, czule gładząc jego rozpaloną dłoń. Był cały zgrzany, a po jego bladej twarzy spływały strugi potu. Stres dawał się we znaki obojgu. Można by jednak z całą pewnością powiedzieć, że McGrath przeżywał całą sytuację bardziej niż sama matka, która musiała znosić największy ból.
        Na dodatek Bruce wyglądał komicznie. Nie dlatego, że odczuwał ogromną presję, jakby to on miał zaraz wydać na świat potomka, nie dlatego, że jego zwykle bujne, roztrzepane włosy teraz przypominały czarną piuskę, a dlatego, bo był ogolony tylko w połowie. Tak — delikatny zarost na prawej części twarzy i jego zupełny brak na lewej. Był w trakcie golenia, gdy usłyszał przeraźliwe krzyki dobiegające w pokoju. Nie zastanawiając się nad swoim wyglądem, wybiegł z łazienki i zobaczywszy ciężarną żonę zwijającą się z bólu na kanapie, natychmiast zaczął się szykować do wyjazdu.
        — Wszystko jest w porządku, proszę się nie martwić - uśmiechnął się ratownik, szperając w szufladach przymocowanych do ścian karetki. — Powinniśmy być na miejscu za kilka minut. Wtedy zajmą się panią pielęgniarki i lekarz prowadzący. Jak się nazywa?
        — Matt Holman — wystękała kobieta, hamując krzyk, który bezlitośnie próbował się wydostać z jej gardła.
        — Świetnie pani trafiła — mężczyzna próbował uspokoić kobietę, prowadząc zwyczajną rozmowę.
        — W kulki pan se lecisz? Nie jestem niebezpieczną psychopatką, tylko kobietą w ciąży! — oburzyła się. — Nie musi pan mówić do mnie jak do chorej psychicznie i uspokajać. Ale dziękuję za troskę...
        Jęknęła głośno, czując kolejną falę skurczów. Nagle karetka zwolniła, można było odczuć, że znacznie. Weszła w kilka ostrych zakrętów, aż wreszcie całkiem się zatrzymała. Ratownik zarządził wymarsz — w przypadku Agnes był to wyjazd na wózku inwalidzkim. Pomiędzy kolejnymi falami skurczów, a irytującymi ją zbyt przyjaznymi rozmowami z pielęgniarkami, próbowała przekazać mężowi, jakie imię wybrała dla ich córeczki, ale słowa jakoś utkwiły jej w gardle i nie zdołała wydobyć z siebie nawet pojedynczego dźwięku, oprócz jęknięć i okrzyków — cichych, bo cichych — ale jednak krzyków.
        Wypełnienie dokumentów i przetransportowanie Agnes na porodówkę było najbardziej nudnymi i nużącymi ją minutami z całej podróży.
        — Kochanie, zgadzasz się na ewentualną cesarkę, prawda? — zapytał troskliwie Bruce. Kobieta jedynie skinęła głową. Nie podobała jej się wizja blizny na brzuchu, ale nie miała wyjścia. Lepiej urodzić w najgorszy możliwy sposób, niż nie urodzić wcale.
        Kolejna godzina minęła na rozmowach z dyżurującymi pielęgniarkami, sprawdzaniu rozwarcia szyjki macicy i na spacerowaniu po szpitalnym śmierdzącym chorobą korytarzu. Agnes nie przepadała za szpitalami, Bruce również miał o nich podobne zdanie co jego żona. Z początku planowała urodzić w prywatnej klinice, niestety skurcze zaczęły się siedem dni przed terminem — gdzie przenosiny do kliniki zostały zaplanowane na trzy dni przed wyznaczoną datą porodu — a dojazd do kliniki okazał się niemożliwy z powodu złośliwości rzeczy martwych; samochód jak na złość nie chciał zapalić. Małżonkowie byli zmuszeni zadzwonić na pogotowie. Nie było innego wyjścia, jak pojechać do publicznego szpitala i pogodzić się z myślą, że właśnie w takim miejscu urodzi się ich pierwsze dziecko. Odrobinę nieplanowane, ale z pewnością chciane i kochane już od samego początku.
        Minęła kolejna godzina. W jej trakcie organizm Agnes zarządzał dużej dawki kofeiny, niestety pielęgniarki wyraźnie zabroniły jej pić lub jeść czegokolwiek. Nie dlatego, że mogłoby to zaszkodzić dziecku — bo niby dlaczego miałoby? — albo skomplikować sam poród. Zrobiły tak dla zasady. Najwidoczniej wiele osób wciąż twierdzi, że podczas porody i tuż przed nim nie wolno ani pić, ani jeść, pomyślała zdenerwowana Agnes, której po chwili zaczął również doskwierać głód.
        Nadszedł czas kolejnego sprawdzenia.
        — Rozwarcie jest wystarczająco duże! - zawołała jedna z pielęgniarek, a echo jej głosu odbiło się po korytarzu. Do pokoju wpadły jeszcze dwie położne i sam lekarz prowadzący. — Przewozimy panią na salę.
        — Jakbym nie zdążyła się zorientować — debilizm i formalność lekarzy oraz pielęgniarek wywoływał u Agnes białą gorączkę i chciała im to wyraźnie pokazać. Nie miała jednak siły, by dyskutować. Skurcze stały się potwornie silne!
        Dwie godziny... trzy... pięć... osiem...trzynaście...
        Czekanie na jakiekolwiek nowiny stawało się nieznośne. Bruce siedział na krześle, kołysząc się do przodu i do tyłu, raz po raz brał do ręki pierwszą lepszą gazetę, po czym ponownie ją odkładał i zajmował się czymś zupełnie innym. Nie były to działania wywołane znudzeniem, a stresem. Mężczyzna spacerował w te i we wte, czekając na wiadomość od położnych.
        Nagle drzwi sali uchyliły się, a zza nich wyłoniła się głowa młodej położnej.
        — Może pan wejść, tylko proszę założyć fartuch — podała mu zielonkawą narzutę. Zarzucił ją sobie na ramiona i wkroczył do środka. Nie czekało go przyjemne powitanie. Zanim przekroczył próg pomieszczenia słychać było płacz dziecka, jego dziecka, a gdy znalazł się w środku, zawodzenie ustało. Położne otoczyły dziecko ciasnym kręgiem. Agnes była zbyt wyczerpana, a ojciec zbyt przestraszony i zdezorientowany, by pytać, co się dzieje. To zadanie mimo jego woli spadło właśnie na jego barki, musiał więc otrząsnąć się z amoku i zorientować w sytuacji. Zanim jednak miał okazję zadać pytanie, ponownie odezwała się jego córka, głośno płacząc, jakby skarżąc się na cały świat.
        Podeszła do niego ta sama blondynka, co wcześniej zaprosiła go do środka.
        — Pańska córka jest wojowniczką - uśmiechnęła się szeroko do zaskoczonego mężczyzny. — Ma bardzo słabe płuca.
        — Przecież urodziła się prawie w terminie! — zdezorientowany Bruce wsłuchiwał się w płacz dziecka. Jak ona mogła mieć słabe płuca, skoro tak głośno płakała? Krzyk był przeraźliwy!
        — Fakt. Czasami tak bywa. Ale to nie jest nic poważnego, jej płuca szybko się wzmocnią, proszę się o to nie martwić. Zadziwia mnie jak głośno płacze, pomimo słabych płuc! Dlatego nazwałam ją wojowniczką — wytłumaczyła, w jej głosie słychać było podziw. Bruce poczuł się dumę. — Waży dużo, jest pulchniutka. Proszę podejść. — Wskazała ręką otaczające dziecko pielęgniarki. Mężczyzna skinął głową w ramach podziękowania i tak jak powiedziała blondynka zbliżył się do ciasnego koła kobiet. Dwie ustąpiły mu miejsca, by mógł spokojnie dostać się do córki. Faktycznie była duża. Ale najpiękniejsza!
        — Mogę ją wziąć na ręce? — zapytał. Jedna z kobiet przytaknęła. Szybko okryła bobasa nowym czystym ręcznikiem i wręczyła zawiniątko ojcu. Z trudem powstrzymał łzy. Podszedł do żony i podał jej córkę.
        — Julie.
        — Julie? - ojciec uniósł brwi.
        — Tak. Będzie miała na imię Julie. Będzie dobra i silna. Zgadzasz się? — zapytała ze szczerą nadzieją w oczach. Bruce stwierdził, że to naprawdę ładne imię i każdemu kojarzy się z kimś o wielkim sercu.
        — Tak — ucałował żonę w czoło i jeszcze raz przejrzał się córce. — Julie. Dobra i silna.
        — Będzie doskonała.
        Tak zaczęła się historia Julie. Choć rodzice chcieli, by ich córka była doskonała, niestety nigdy nie zażądali, by jej życie również takie było.

Witam i o zdrowie pytam!

No czeeeść! Hej! Hej! No przecież mówię ci cześć! Odpowiesz mi wreszcie czy mam się obrazić?

         Jestem dzieweczką w wieku licealnym, niestety lub stety. Zryty Czerep to moje czwarte imię, bo rodzice postanowili wybrać mi dwa tak na dobry początek, a później jakoś tak wyszło, że bierzmowanie obdarowało mnie kolejnym.
         Serio mówię - to co się wydarzy tu, na tym blogu, pozostanie tutaj i nie wydostanie się poza jego obszar. No chyba że ploteczki przytargają do mnie więcej czytelników - wtedy rozgłaszanie informacji o tej skromnej stronie [próbuję nie wyjść na pyszną i zarozumiałą] wskazane.
          Historia, nad której pisaniem aktualnie pracuję, będzie tu zamieszczana w nieregularnych odstępach czasowych, dlatego sprawdzaj jak najczęściej i nabijaj wyświetlenia. Yes, please!


Żebram o nabijanie aktywności! Jestem ZUA! Przez duże "hy" z kreską i ogonkiem!
 

No to bywajta. \[^]U[^]/
Jestem okularnikiem, stąd te nawiasy kwadratowe, bejb.

Obserwatorzy